„Strach i nędza 2022” w reż. Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Aleksandra Sowa.
Opcje widzę dwie: albo jest to świadectwo artystycznej niemocy dokonane w akcie teatralnego ekshibicjonizmu, albo Szydłowski cynicznie pogrywa z nami, tworząc przedstawienie „in progress”, które na wszelki wypadek obśmiewa wszystkie mogące paść w jego kierunku zarzuty.
Gdy ktoś żyje z opowiadania historii, strach przed tym, że w końcu nie zostanie nic do opowiedzenia własnymi słowami, może być obezwładniający. Nie jest to tylko domena reżyserów, ale wszelkiej maści artystów, a nawet pismaków, którzy w pewnym momencie będą musieli się zmierzyć z tym, że już nie chodzi im o to, aby ich rozumiano i słuchano, ale o to, aby udowodnić sobie, że nie utracili resztek kreatywności i intelektualnej formy. W tym sensie Szydłowskiemu wierzę i z dużą empatią podchodzę do snującego się po scenie, ogromnie „zmęczonego”, Reżysera (Michał Czachor), który zresztą opanował do perfekcji głos rzeczywistego reżysera „Strachu i nędzy 2022”.
Tylko, no właśnie – mam jednocześnie alergię na megalomanię i rozmarzony Szydłowski na cyfrowym plakacie spektaklu raczej mnie bawi, wszelkie sceniczne analogie do jego osoby, przesadnie wprost wyrażone – także. Ale przyznać trzeba, że udaje się, dzięki dużej dawce autoironii, a może i nawet autorefleksji zakrawającej na bicie w pierś, uniknąć popadania w bezkrytyczny samozachwyt i utrzymać balans między „ja”, a „historia względnie uniwersalna”.
W tej właśnie historii przestrzeń gry otoczona została otwartym korytarzem poprzecinanym sześcioma parami drzwi. Nad nim ściana stanowiąca ekran dla nagrywanych live kawałków na scenie i za kulisami (i zagadkowej trasy ze Szkolnego w okolice Czyżyńskiego). Poza tym: kilka dywanów, skórzana kanapa i fotel przypominające elementy dyrektorskiego gabinetu, parę krzeseł i stół z dumnie połyskującą na nim karafką, w której, jak żarliwie przekonuje Aktor (Andrzej Szeremeta), jest po prostu woda. Zarówno on, jak i dwie Aktorki (Marta Zięba, Angelika Kurowska), chodzą i dyskutują o (nie) powstającym spektaklu. Aktor twierdzi, że to wszystko bez sensu – „zlepek przypadkowych scen”, Aktorki silą się na zrozumienie – „chyba jesteś zmęczony” powtarza do Reżysera ta grana przez Ziębę, „jestem Twoją fanką” – szczebiocze postać Kurowskiej, ładując się demiurgowi na kanapę. Role się zmieniają, romantyzmowi ustępuje eksplozja żali, zauroczeniu irytacja, zwątpieniu bezsensowna wiara w to, że się uda. Chaos trwa. Z jakiegoś jednak powodu wszyscy w tym zostają, nikt nie mówi „dość” wychodząc na tzw. zawsze. Dlaczego? Można się tylko domyślać.
W tym teatralnym trwaniu, które nie zmierza do żadnego określonego punktu, z łatwością można odczytać inspiracje teatrem Lupy, którą legitymizują zresztą jego aktorzy. A może to właśnie oni najbardziej powodują to wrażenie?Żeby jednak Szydłowskiego w Szydłowskim nie było za mało, przez scenę przewijają się (w różnych, bardziej lub mniej absurdalnych) rolach amatorzy, charakterystyczni dla spektakli łaźniowych. I osobiste, można spekulować na ile odpowiadające rzeczywistości, rozmowy reżysera z ojcem – o życiu, śmierci, sztuce i… wypisywaniu delegacji na wycieczkę do Neapolu.
Coś mnie w tym spektaklu poruszyło, choć nie bez obawy, że to, co porusza, nie jest pokorą i lękiem, który można współodczuwać, a właśnie – cynizmem, oszustwem, mistyfikacją i grą na emocjach. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie o rzeczywiste intencje. I wydaje mi się, że trudno będzie komukolwiek to zrobić. W tym sensie „Strach i nędza” to rodzaj teatru dogmatycznego. Wierzysz albo nie. Reszta nie istnieje.