Teatr na faktach – o projekcie teatru non fiction Instytutu Grotowskiego na festiwalu Kontrapunkt. Prolog w Szczecinie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
Jednym z filarów Prologu 55 PTMF Kontrapunkt 2020 są przedstawienia w ramach projektu Instytutu Grotowskiego we Wrocławiu Teatr na faktach. W założeniu koordynatora projektu, Jakuba Tabisza oraz opiekuna artystycznego, Krzysztofa Kopki, ma on być rodzajem laboratorium dramaturgiczno-teatralnego, w ramach którego młodzi, poszukujący artyści uczą się teatru dokumentalnego i zasad jego tworzenia. Ów projekt opiera się na słynnej metodzie verbatim, polegającej – w dużym skrócie – na dosłownym przedstawianiu świata na scenie. Jest ona niezwykle popularna choćby w Rosji (głównie za sprawą moskiewskiego Teatru.doc) czy w Wielkiej Brytanii, gdzie się w sumie narodziła (The Royal Court Theatre). Gdyby rozszerzyć trochę opis verbatimu, można by powiedzieć, że jest to metoda podobna do filmowej dogmy. Twórcy spektaklu zaczynają zbierać materiały dotyczące danej sprawy, wgłębiają się w nią, przeprowadzają setki godzin rozmów z głównymi bohaterami śledztw, by na koniec – korzystając ze zgromadzonego materiału – stworzyć scenariusz spektaklu, rodzaj teatralnej partytury. Projekt Kopki i Tabisza realizowany jest w celu rozwoju teatru non fiction i poszerzaniu spektrum narzędzi, jakimi mierzy się z rzeczywistością teatr dokumentalny. Teatr dokumentalny jest w ogóle zjawiskiem fascynującym. Rodzi wiele ciekawych zagadnień, o których wciąż nie należy zapominać, jak na przykład: kwestia priorytetów twórców (co jest ważniejsze – indywidualna opowieść człowieka czy miejsce jego historii w szerszym kontekście), pytania o granice teatralnej manipulacji (sam wybór materiału jest już przecież manipulacją), sprawa prymatu rzeczywistości nad sztuką czy kwestia doboru scenicznych (a więc z gruntu fałszywych) środków. Jako że efekty pracy kuratorów i ich podopiecznych możemy właśnie w pełnej krasie podziwiać w Szczecinie, spróbuję tu wyłuskać największe zalety tego projektu, ale też i ostrzec przed zagrożeniami, płynącymi ze zbytniej swobody kreacji.
Paraliż wobec Fatum
Najciekawszym jak dotąd (a obejrzeliśmy cztery spektakle TNF) spektaklem tego nurtu był Paraliż. Sprawa Igora Stachowiaka, wymyślony i zrealizowany przez „ojców założycieli” i koordynatorów Teatru na Faktach, Krzysztofa Kopkę i Jakuba Tabisza. Twórcy postanowili wziąć na warsztat głośną sprawę niewyjaśnionej do dziś śmierci młodego mężczyzny, Igora Stachowiaka, na jednym z wrocławskich komisariatów. Materiału, poza ogólnie dostępnymi publikacjami medialnymi, dostarczyli im rodzice Igora, Anna i Maciej Stachowiakowie, uparcie i nieustępliwie walczący z systemem polskiego nieudolnego i skorumpowanego aparatu władzy o (niestety pośmiertną) godność swojego syna oraz sprawiedliwość dla niego i siebie. Twórcy spektaklu – w sumie słusznie – konstruują mało wyszukany koncept teatralny dla naszego spotkania z bohaterami tej tragicznej opowieści. Jest to taka trochę udawana rozmowa obojga rodziców Igora (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska, Grzegorz Wojdon) z Dziennikarzem (Michał Szwed). Nic by się nie stało, gdyby ta rozmowa odbyła się tylko między rodzicami, albo w ogóle się nie odbyła (np. gdyby były to tylko fragmentaryczne wypowiedzi rodziców). Ma ona jednak pewną kluczową zaletę: pozwala w pewnym momencie Ojcu zamordowanego chłopaka, usunąć w cień własną Żonę i Dziennikarza, i zawłaszczyć scenę, co prowadzi do „rozlania się” tej poruszającej, tragicznej opowieści-rzeki zarówno na scenie, jak i w naszych sercach. W zderzeniu z kafkowską logiką tej historii oraz jej wstrząsającą prostotą o nutę fałszu może się w zasadzie rozbić każdy teatr, dlatego przerywniki w postaci wymyślonych wtrętów Dziennikarza brzmią tak nieszczerze. Nie ma to jednak znaczenia, gdyż Grzegorz Wojdon z niezwykłą aktorską empatią wobec żyjącego wciąż i znanego publicznie bohatera usuwa się całkowicie w jego cień. Niczym mistrzyni sztuki non fiction, białoruska noblistka, Swietłana Aleksjiewicz, Wojdon otwiera się – jak jakieś boże naczynie – na tę opowieść, przyjmuje ją i przepuszczając ją przez siebie, pozwala przemówić prawdziwemu bólowi i determinacji ojca. Jego opowieść zaś, przetransformowana na teatralną scenę, staje się wielką współczesną tragedią na modłę antyczną, w której bohater traci wszystko, i zaczyna żądać odpowiedzi: dlaczego tak się stało, i dlaczego właśnie jemu. Odpowiedzi, której nikt nie jest w stanie mu udzielić, bo jego przeciwnikiem nie jest skorumpowane papierowe państwo, czy źli, tchórzliwi i mściwi ludzie, ale Fatum – coś, czego pojąć się w zasadzie nie da. Piękna rola Wojdona, Paraliż zaś to w sumie niepozbawiona wprawdzie błędów, ale jak dotąd najpełniejsza odsłona wrocławskiego Teatru na faktach.
Nie zjadajcie waszych dzieci! Z cebulą!
Inne spektakle Teatru na faktach były jak dotąd równie ciekawe, aczkolwiek nie osiągnęły już tak wysokiego teatralnego poziomu jak Paraliż. Powodem są niedostatki w konstruowaniu dramaturgii oraz chęć zbytniego wyeksponowania się twórców i ich poglądów kosztem bohaterów. Jeśli chodzi o dramaturgię, to najlepiej poradziła sobie Ada Tabisz w Herci. Jej spektakl o mężczyźnie, który nie może żyć bez swojego ukochanego psa nawet po jego śmierci, skomponowany był najlepiej. Miał początek, rozwinięcie i koniec. Bohater doznał jakiejś przemiany i wszystko się dobrze skończyło. Minusem spektaklu było to, że w sferze teatralnej niewiele się działo: mężczyzna i czternastoletnia wolontariuszka, opiekująca się zwierzętami, na przemian monologowali (pewnie chodziło o cytowanie całych fragmentów wypowiedzi z wywiadów), nic jednak z tego dla mnie nie wynikało, w związku z czym cały koncept stopniowo osuwał się w banał i nudę. Ani razu nie poczułem, że bohaterowie autentycznie rozmawiają, że jest między nimi jakaś nić, ludzkie porozumienie. Zapewne było ono zaprogramowane, lecz w praktyce nie wyszło, niestety. Tu trzeba by jeszcze popracować. Pomyślałem, że byłoby super, gdyby na końcu okazało się, że czternastolatka to tak naprawdę ukochany pies bohatera, który powrócił na ziemię, żeby go wyleczyć z traumy i się nim zająć… tylko to już nie byłby teatr non fiction… Warto podkreślić, że Ada Tabisz zrealizowała swój projekt bardzo poprawnie, zgodnie z wybraną przez kuratorów metodą, życzę jej dalszych sukcesów.
Ciekawym projektem był spektakl zrealizowany przez czwórkę reżyserów (nie do uwierzenia, gdyż nie był podzielony na cztery części): Dorotę Bator, Adę Tabisz, Roberta Traczyka oraz Grzegorza Grecasa – Zjemy wasze dzieci. Z cebulą. Rozmowy członków społeczności LGBT+ posłużyły twórcom do ułożenia kolażu w stylu teatru Piotra Ratajczaka czy Oliviera Friljicia, w którym starły się różne poglądy na kwestię praw osób LGBT+, rozgrzewającą ostatnio część opinii publicznej do czerwoności. Spektakl wyszedł energetyczny, ciekawy, ale również niezwykle zaangażowany. Jeśli jeszcze na początku można go było nazwać spektaklem teatru non fiction, w drugiej części jego status zmienił się dyskretnie na teatr polityczny (w znaczeniu teatru zaangażowanego), poprzez użycie fragmentów wypowiedzi prawdziwych, zróżnicowanych pod względem poglądów przedstawicieli środowisk nieheteronormatywnych. Nie uważam, że to źle, ale warto czuć niuans. Niebezpieczeństwo jest takie, że część publiczności może się zupełnie w takiej rzeczywistości nie odnaleźć, część może czuć oburzenie, choćby z tego powodu, że zamiast teatru na faktach otrzymała politycznie zaangażowaną wypowiedź twórców. Skoro twórcy zakładają, że walczą z wykluczeniem, sami nie powinni wykluczać, inaczej ich walka zamieni się w karykaturę. Ta obawa nie jest kwestią mojego światopoglądu, lecz pilnowania konsekwentnego wyboru formy i używania stosownych do niej środków. Osobiście nie jestem fanem manifestowania przez twórców teatru swoich poglądów w ten sposób. Lubię, gdy jestem przez sztukę „zmanipulowany” w bardziej wyszukany sposób – zwłaszcza, że za to przy kasie teatru płacę. Przemyślałbym też jeszcze raz dramaturgię tego spektaklu, która tu bardzo kuleje: pewne argumenty i treści wracają jak bumerang i „walą” widza raz za razem, a widz jest przecież inteligentny i naprawdę nie trzeba mu łopatą pewnych rzeczy kłaść do głowy, bo efekt może być przeciwny od zamierzonego. Cieszy mnie za to fakt, że młodzi artyści są świadomi zagrożeń współczesnego świata, że odeszli od komórek i komputerów, by podjąć – być może nie zawsze grzeczną, ale potrzebną – rozmowę o kształcie naszej wspólnej przyszłości. Wprawdzie (tak samo jak przed laptopem) nie zmienia się rzeczywistości w teatrze, jest to jednak krok na dobrej drodze ku aktywnemu udziałowi młodych ludzi w procesie kształtowania się społeczeństwa i wizji naszej ojczyzny za kilka czy kilkadziesiąt lat. I za to bardzo młodym twórcom dziękuję!
Ostatnim spektaklem Teatru na faktach, o którym jeszcze nie wspomniałem, są Korpo_racje Mateusza Brodowskiego i Przemysława Piskozuba. Spektakl zaczyna się znakomicie, z energią, werwą. Czwórka aktorów opowiada nam historię niekończącej się i (jak się wydaje) wiecznej dominacji korporacji nad człowiekiem. Narratorem jest młody chłopak, który rozpoczyna pewien rodzaj komputerowej gry z korporacją, która – jak można się oczywiście domyślić – przejmie nad nim całkowicie kontrolę. Na końcu pojawia się pytanie: czy człowiek może w ogóle tę grę wygrać, a w związku z tym, czy ma ona w ogóle jakiś sens? Na te pytania muszą sobie widzowie odpowiedzieć sami, a ja znowu się przyczepię dramaturgii. Są w tym spektaklu cztery zakończenia, ale… nie dotyczą one gry narratora z korporacją, co byłoby tu umotywowane jej podstępnymi działaniami. Są to zakończenia spektaklu, jak na przykład wyładowana bateria i opuszczenie korporacji przez jedną z jej pracownic, czy szlagier R.E.M. Shiny happy people zderzony z niezbyt manifestującym szczęście tańcem scenicznych korposzczurów (znakomita choreografia Piotra Wacha). Argumentem za tym, że reżyser popełnił błąd, była obserwacja, że gdy spektakl naprawdę się skończył, publiczność nie biła braw, w przekonaniu, że „to się jeszcze na pewno nie skończyło”. Na plus dla reżysera i jego zespołu można zapisać fakt, że na pewno udało się stworzyć postaci korposzczurów, które były spójne i w dowcipny sposób eksploatowały prawdziwe opowieści ludzi pracujących w korpo. Oddawały im głos, ale też były „zrobione”, ukonstytuowane sceniczne. Brawo. Mimo błędów spektakl Brodowskiego i Piskozuba oglądało się z przyjemnością. Osobiście ze spektaklu kradnę pomysł z „greenstar”, zieloną gwiazdą, której środek podzielony był na 30 białych oddzielonych pól, odpowiednik 30 dni pracy w korpo. Jeśli pracownikowi udało się przeżyć dzień bez wpadki, zamalowywał sobie jedno z pól na zielono. Wspaniały pomysł! Od dzisiaj każdy reżyser w Polsce będzie miał u mnie „greenstar”, po kolejnej premierze będę zamalowywał jedno pole na zielono, na czerwono, lub zostawiał białe. Mateusz Brodowski za te zakończenia zasłużył wprawdzie właśnie na białe pole, ale że jest pierwszy i od niego ukradłem pomysł, zagram z nim tym razem w zielone… Następnym razem taryfy ulgowej nie będzie.