Krzysztof Babicki reżyser, dyrektor artystyczny Teatru Miejskiego w Gdyni swój jubileusz 40-lecia pracy miał świętować komedią kryminalną „Arszenik i stare koronki", jednak pandemia pokrzyżowała te plany.
Wychowywałeś się w Gdańsku, na ulicy Mariackiej, blisko teatru.
Zacząłem chodzić na przedstawienia jako młody chłopak. Dawniej na każdym spektaklu musiał być lekarz, na widowni czekało tak zwane miejsce lekarskie. Mój tata, który był lekarzem miał dyżury w Teatrze Wybrzeże, na przedstawienia chodził z mamą. Kiedy mama po raz kolejny oglądała jakiś spektakl mówiła: Więcej nie chcę, zabierz Krzysia.
Nie od razu chciałeś zostać reżyserem...
Jako dzieciak kochałem archeologię. Ojciec, oczywiście, marzył, żebym został lekarzem, bo to nasza tradycja rodzinna, pradziadek był weterynarzem we Lwowie. To marzenie taty spełniła siostra. Natomiast ja chciałem zostać archeologiem. Przeczytałem „Złotego faraona", książkę opowiadającą o wykopaliskach w Dolinie Królów - o rabusiach grobów sprzed 3OOO lat i jakieś książki o Atlantydzie. Marzyłem, że to ja znajdę Atlantydę. Pewnego dnia tata zabrał mnie na wycieczkę do Biskupina. Powiedział: Spójrz, jak zostaniesz archeologiem, będziesz w tym błocie siedział i komary odganiał. To jest archeologia. Pomyślałem: Z komarami w błocie? Nie!
Pamiętnym przedstawieniem było dla ciebie...
„Ulisses" w reżyserii Zygmunta Hübnera, grany w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Spektakl był dla widzów dorosłych, m.in. ze względu na śmiałe sceny łóżkowe, a ja miałem zaledwie 14 lat, jednak rodzice przekonali bileterkę, żeby mnie wpuściła. To było niesamowite przeżycie, mój
pierwszy spektakl, gdy poczułem, jakie to jest wspaniałe, porywające i.... jaki ja jestem ograniczony, że nie rozumiem tego wszystkiego. Ten „Ulisses" to dziwny początek moich teatralnych losów.
Dlaczego?
Wyobraź sobie, że aktorką, która 12 lat później wystąpiła w moim „Kordianie" była grająca w „Ulissesie" Halina Winiarska. Pamiętam, że myślałem wtedy: Boże! Pracuję z tą Winiarską, która grała Molly! W tamtym spektaklu grał też Stanisław Igar, który później był moim profesorem w szkole teatralnej i uczył mnie przedmiotu praca z aktorem. Jeżeli cokolwiek umiem, jeśli potrafię z aktorami pracować, to tego nauczyłem się od Igara. Był bardzo wymagający, złośliwy, ale też potrafił być lojalny wobec studentów. Egzaminy na reżyserii odbywały się komisyjnie, gdy robiłem „Balkon" Geneta, chcieli mi „przyłożyć", ale Igar postawił się całej komisji. Powiedział, że według niego to jest bardzo dobre, więc dostałem zaliczenie. Trzecią osobą, którą bardzo ciepło wspominam to Zygmunt Hübner, reżyser „Ulissesa". Uczył mnie na Wydziale Reżyserii przez dwa semestry, i powiem nieskromnie, że byłem jego pupilkiem. Piątka w indeksie! Potem, kiedy miał reżyserować w Starym Teatrze w Krakowie spektakl „Z życia glist" i coś mu wypadło, musiał zrezygnować, rzucił dyrektorowi Radwanowi moje nazwisko. Powiedział: Niech Babicki to zrobi za mnie. I ja, jako reżyser, prosto po szkole dostałem obsadę marzeń: Jan Nowicki, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jerzy Bińczycki.
Za ten spektakl, między innymi, rok później otrzymałeś nagrodę Konrada Swinarskiego.
Do dzisiaj podziwiam, jak Hübner wspólnie z aktorami potrafił fantastyczne pokazać sceny łóżkowe. Jak między Igarem i Winiarską iskrzyło, choć przecież wszystko było umowne. Bardzo mocne, a jednocześnie teatralne. Do dzisiaj to mój wzorzec przy pracy nad takimi scenami. Oczywiście, sam wiele obscenicznych scen robiłem w teatrze, ale zawsze kiedy to było niezbędne, bo to jest sprawa konieczności, a nie upodobań reżysera.
O czym myślisz patrząc na minione lata?
Że miałem dużo szczęścia, bo wtedy teatry robiły dużo premier i młodzi reżyserzy nie mieli specjalnie problemu, żeby się wykazać. Miałem to szczęście, że na moje spektakle studenckiego Teatru Jedynka przychodził Florek Staniewski, z Ryszardem Majorem, który był w Radzie Artystycznej Teatru Wybrzeże, przychodziła też Halina Winiarska. Los chciał, że kiedy zgłosiłem się do dyrektora Teatru Wybrzeże z propozycją wystawienia poematu Barańczaka „Sztuczne oddychanie", powiedział: - Niech Rada Artystyczna decyduje. Zgodzili się, ale nastał stan wojenny i o Barańczaku trzeba było zapomnieć. Zamieniliśmy go na „Sonatę widm" Strindberga. Grali w niej wspaniali aktorzy: Staszek Dąbrowski, Halina Słojewska, Joasia Bogacka, Leszek Grzmociński, Wojtek Osełko, Tomira Kowalik, Florek Staniewski, Rysiek Jaśniewicz. Pojechaliśmy na festiwal do Torunia i wygraliśmy. Dostałem nagrodę im. Hugona Morycińskiego, dla młodego reżysera.
Kiedy dyrektorem artystycznym Teatru Wybrzeże został Stanisław Michalski zaproponował ci etat.
To było niesamowite. Etat w roku, kiedy się szkoły jeszcze nie skończyło. Dostałem etat i propozycję zrobienia „Kordiana". Jednocześnie pojawiła się wspomniana propozycja krakowska na dyplom. Bardzo dużo zawdzięczam teatrowi studenckiemu, bo spektakle „Jedynki" graliśmy w Stodole w Warszawie i w Teatrze Studio. Tam poznałem Andrzeja Kijowskiego, który był wtedy dyrektorem Teatru Słowackiego (wybranym przez Solidarność). Pamiętam, zaprosił mnie i powiedział: - Panie Krzysztofie widziałem pana spektakl studencki „Odzyskać przepłakane lata"... Zaproponował mi pracę, po czym dodał: - Właśnie otrzymaliśmy „Hioba" w przekładzie Miłosza, pan o tym pomyśli... I dał mi w prezencie wydany w Paryżu egzemplarz. Tekst mnie oczarował. Przyszedłem do niego i powiedziałem: Panie dyrektorze, chciałbym, żeby Jerzy Nowak zagrał Hioba, razem z Iwoną Bielską. Kijowski zgodził się. - I jeszcze marzę - dodałem - żeby muzykę skomponował Stanisław Radwan. Byłem wtedy zafascynowany jego twórczością. I dyrektor się zgodził. To właśnie był mój dyplom, po „Sonacie widm".
Potem były inne teatry i propozycje. Odnosiłeś sukcesy zagraniczne reżyserując w Finlandii, Niemczech, Rosji, Korei Południowej i Holandii.
W telewizji się nie robiło, bo był bojkot, a my jako młodzi reżyserzy byliśmy z tym bojkotem solidarni, ale potem, kiedy bojkot się skończył, w Gdańsku wyreżyserowałem „Listy do Mileny" Franza Kafki z Henrykiem Bistą jako Kafką i Anną Dymną jako Mileną, to spektakl dla mnie ważny, bo bardzo ten tekst lubię, podobnie jak przedstawienie Teatru Telewizji „Prometeusz" Andrzejewskiego z Jerzym Radziwiłowiczem. Zdjęcia kręciliśmy nad Czarnym Stawem w Tatrach. Teraz to wszystko się zaciera, bo tych realizacji było bardzo dużo. I tak zaczęło się moje kursowanie między Gdańskiem i Krakowem, gdzie zrobiłem też „Termopile Polskie".
Spektakl został zatrzymany przez cenzurę, na prawie pół roku.
Zażądano kilkudziesięciu skreśleń. Dyrektor Radwan i ja nie chcieliśmy się na to zgodzić, więc do Krakowa przyjechała specjalna komisja z ówczesnym ministrem kultury Kazimierzem Żygulskim i Kazimierzem Świrgoniem z Komitetu Centralnego, byli też jacyś Rosjanie, w sumie około 20 osób. Przylecieli specjalnym samolotem. Zamknięto plac Szczepański przed teatrem. W nocy odbyło się dla tych panów specjalne przedstawienie. Było to upokarzające. Na scenie wspaniali aktorzy: Anna Polony, Jerzy Bińczycki, Krzysztof Globisz, Jerzy Trela, a na widowni komisja. Premiera odbyła się dopiero w następnym roku, na fali pieriestrojki dochodzącej do Polski z Rosji. To była głęboka woda, na którą mnie Radwan rzucił, kiedy przyszedłem jako młody, bezczelny człowiek mówiąc: Chcę to robić, na co Radwan odparł: Niech pan robi. Dzisiaj też tak rozmawiam z reżyserami. Tak było z Jackiem Bałą w Teatrze Miejskim w Gdyni, kiedy przyniósł mi „Amadeusza", potem „Mistrza i Małgorzatę" - powiedziałem: Niech pan robi. Okazało się, że warto dać taką wolność, jeżeli się wie, że ten człowiek już coś umie. Podobnie jest z wyborem obsady przez reżyserów, czasami jest szokująca, myślę sobie, że ja bym tak nie obsadził nigdy. Potem dociera do mnie, że jednak dobrze, że ktoś miał wolność doboru aktorów, bo dzięki temu to, co zrobił jest ciekawe, inne.
Co jest największym grzechem w teatrze?
Teatr grzeszy, kiedy nie myśli. Mogę się zgodzić na każdą estetykę, jestem cierpliwym widzem, ale kiedy widzę w teatrze głupotę, dostaję alergii, a głupotę dostrzegam na scenie szybko. Nagle okazuje się, że to nie spektakl, a hucpa! Na przykład wtedy, kiedy reżyser nazwisko autora traktuje jako windę dla własnej kariery, ale z tego autora nic nie zostaje w spektaklu. Nazywam to głupotą, bo to nie jest wolność reżyserska, tylko bezczelność i.... często nieuczciwość.
Żyjący autor może się nie zgodzić na brutalne ingerencje.
Mnie Różewicz przed „Pułapką" poprosił do siebie. Pojechałem do niego do Wrocławia, a on mnie… przepytał z „Pułapki". Spytał, dlaczego chcę ją robić? - To świeża sztuka, niech pan najpierw zrobi „Kartotekę" - proponował. A ja na to: - Ale ja marzę o „Pułapce" ze scenografią Mariana Kołodzieja... I pewnie to go przekonało. Ale „wyspowiadać się" musiałem. Wiadomo, że Różewicz stał na straży swojej wizji. Tak samo, kiedy w Lublinie zrobiłem „Miłość na Krymie". Na spektakl przyjechał Sławomir Mrożek, a był wtedy po udarze. - Jezus Maria, żeby on wytrzymał spektakl - myślałem. - Co będzie, gdy nagle wstanie, bo się źle poczuje, potem cały Lublin powie, że spektakl jest do dupy.
Masz ulubionych aktorów?
Są osoby, z którymi lubię pracować, z innymi mniej. Nie czarujmy się, środowisko teatralne jest nieduże i wiadomo, że w każdym teatrze jest jakaś „bakteria", z którą się trudno pracuje. I jeżeli wiem, że nie muszę kogoś takiego mieć w spektaklu, to nie obsadzam, bo to charakter wredny, podobnie jak aktor, który wie wszystko i nic poza tym. Takich też spotykałem na swojej drodze. Bywają sytuacje, gdy aktor jest absolutnie przeciwko reżyserowi. Kiedyś zdarzyło mi się w Teatrze Współczesnym w Szczecinie - gdy robiłem „Gyubala Wahazara" - na tydzień przed premierą wyrzucić aktora z głównej roli.
Jaki powinien być teatr?
Przypominają mi się słowa Zbigniewa Herberta, który w liście do studentów szkoły teatralnej pisał: Bądźcie w każdej chwili, w każdym wypowiedzianym ze sceny słowie po stronie wartości, za pięknym rzemiosłem, przeciw tandecie, za nieustającym wysiłkiem woli i umysłu, przeciw łatwej manierze, za prawdą, przeciw obłudzie, kłamstwu i przemocy. I nie bądźcie na litość Boską nowocześni. Bądźcie rzetelni.
Dlaczego na swój jubileusz wybrałeś „Arszenik i stare koronki"?
Postanowiłem czarną komedią uczcić swój jubileusz 40-lecia pracy scenicznej. Mam nadzieję, że widzowie będą mogli z tej okazji uśmiechnąć się, a nie tylko zadumać nad upływem czasu. Po latach pracy w teatrze doskonale wiem, że to widzowie nadają mu sens.