Kilkunastoletnie dzieci uzależnione od narkotyków, sprzedające swoje ciało za tzw. działkę, po to, by w ich szarej rzeczywistości choć na moment zabłysła radość. Opera na Zamku w Szczecinie zaprasza na poruszający emocjonalnie spektakl, majstersztyk sztuki baletowej. „Za tragedię, przez którą przeszła Christiane i wielu innych, winę ponoszą rodzice, nikt inny” – mówi Jacek Jekiel, dyrektor teatru.
Magdalena Jagiełło-Kmieciak: „Dzieci z dworca ZOO” Roberta Glumbka od początku święcą triumfy oglądalności. Jaki według Pana jest przepis tego choreografa na sukces?
Jacek Jekiel:Trudne pytanie… To tak, jakby zapytać, dlaczego Spielberg odnosi sukcesy (śmiech). Robert Glumbek jest po prostu genialnym choreografem. Jego autentyzm wynika z połączenia inspiracji pokoleniowych z poszukiwaniem uniwersum zrozumiałym przez wszystkich – młodych, tych w średnim wieku i tych, którzy byli młodzi w czasie opisanym przez Christianę F. On nie próbuje znaleźć czegoś, co podobałoby się ludziom, on pokazuje to, co jemu wydaje się być interesujące, a przy tym jest artystą przepojonym muzyką, która w różnych etapach życia ogromnie na niego oddziaływała.
A muzyka Davida Bowiego przepięknie wpisała się w historię młodej narkomanki…
Nie jest żadną tajemnicą dla tych, którzy przeczytali kultową książkę o jej losach, że Christiane po raz pierwszy zażyła dragi przy muzyce Bowiego. Jest piękna glossa: kiedy zburzono mur i Berlin stał się miejscem, w którym wszyscy chcieli występować i zademonstrować swoją solidarność wobec tego, co się wydarzyło, przyjechał tam także Bowie. Ktoś mu powiedział, że na widowni jest Christiane, bohaterka tej dramatycznej opowieści, spisanej przez dziennikarzy – i on ją zaprosił na scenę… Robert znał tę historię, więc sięgnął do źródeł. Ale nie po to, by stworzyć ramotę dydaktyczną, powiedzieć widowni, jak ma żyć, postępować, żeby nie popaść w takie tarapaty, w jakie popadała Christiane. On w ogóle nie ocenia. Pokazuje nam pewien mechanizm samotności, pozbawienia opieki, miłości, wsparcia, zrozumienia, akceptacji. I mamy na scenie takie domino ze świetlistym strzałem w postaci muzyki Bowiego. Siła tego spektaklu polega też więc na tym, że jest on niezwykle aktualny. Robert potrafi zatem dotknąć rzeczy niezwykle ważnych. Jest zaangażowany – ale nie politycznie czy dydaktycznie. Na tym polega jego artystyczna wielkość, że pokazuje nam jeden obraz niezwykle sugestywnie, aż oczy bolą i mówi: „A widzicie? To każdemu z was może się przydarzyć”.
Oczy bolą, bo Robert Glumbek ma niesamowitą zaletę, że nawet dla tych, którzy czy to nie znają się na balecie, czy nie są jego miłośnikami, to choreografia jest przejmująca i bardzo czytelna.
To, co wydaje mi się najbardziej intrygujące to to, że zestaw jego ruchów, gestów, które wprowadza do choreografii, nie trąci pretensjonalnością, manierą charakterystyczną dla wielu baletów, w których na przykład muzyka jest współczesna, a taniec klasyczny. Tutaj jest gigantyczna spójność. My nie mamy wrażenia, że artyści tańczą, nie odnosi się wrażenia, że oglądamy balet. Właściwie oglądamy poruszającą nas bez reszty historię opowiedzianą ruchem. To też jest siła tego spektaklu, że nie musimy sobie nadmiernie dużo wyobrażać. Możemy podziwiać to co piękne w postaci tańca, muzykę i niezwykle sugestywną scenografię. To jedno z najciekawszych przedstawień baletowych ostatniej dekady – nie boję się tego powiedzieć.
Za które Robert Glumbek dostał Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury…
Tak. Kiedy ją odbierałem w imieniu Roberta, Janusz Stokłosa, który dyrygował orkiestrą towarzyszącą gali, po moim wystąpieniu złapał mnie za rękę i powiedział cichutko, tylko do mnie: „To jest fantastyczne!” (śmiech). I to jest prawda! „Dzieci z dworca ZOO” można oglądać jak dobry film – wielokrotnie. A kluczowy duet Christiane i Detlefa zapada w pamięć do końca życia…
Jak reagują młodzi, a jak starsi ludzie po wyjściu ze spektaklu?
Wszyscy są poruszeni. Do młodych oczywiście bardziej trafia, bo to jest historia, która w ogromnym stopniu ich dotyka. Oni znają takie opowieści, ocierali się o nie, niektórzy niestety osobiście. Dla nich to część ich życia. Starsi z kolei są wstrząśnięci tym, co dla nich jest kluczowe – że tak naprawdę za tragedię, przez którą przeszła Christiane i wielu innych, winę ponoszą rodzice, nikt inny. Rodzice. Jeśli stracą ten kontakt, to oznacza jedno – zaniedbali swoje obowiązki, a ich wspólne życie sprowadza się do siedzenia razem przed telewizorem. Zresztą w książce taka historia jest opowiedziana. To moja osobista dydaktyczna refleksja, ale ten spektakl nikogo nie oskarża.
Czyli kto jako pierwszy powinien przyjść na wrześniowy spektakl?
Młodzi rodzice. Ci, którzy mają dzieci w wieku niemowlęcym, przedszkolnym. Nie tylko będzie to znakomite oderwanie się od mitręgi codzienności (śmiech), ale jednocześnie poruszenie, które ich dotknie, spowoduje, że – to co powiedziałem kiedyś na konferencji prasowej przed premierą – uda się tym spektaklem uratować choć jedną duszę przed uzależnieniem od narkotyków, to będę czuł się spełniony jako „producent” „Dzieci z dworca ZOO” w Operze na Zamku.
Dziękuję za rozmowę.