„Na początku była ciemność i zimne ognie” inspirowane twórczością Stanisława Lema wg koncepcji Martyny Dyląg, Jori Geruli, Ady Kazimierz, Anny Puzio w Teatrze Barakah w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
Na początku była ciemność i zimne ognie – spektakl inspirowany twórczością Stanisława Lema to połączenie teatru tańca, formy, w którym kiełkuje performatywny manifest i cybernetyczny bad trip. To realizacja tak pojemna w interpretacyjne ścieżki, że aż niemożliwa do prześledzenia w całości. Wreszcie to ekstatyczny bój człowieka z maszyną.
Bohaterowie opowiadań Lema często łączą w sobie dwie sprzeczności: bezduszną, wysokorozwiniętą technologię i naturalizm. Słowem – im bardziej skomplikowana maszyneria, pozwalająca odkrywać kosmiczną otchłań, tym bardziej instynktowne, pierwotne zachowania tych, którzy z owej maszynerii korzystają. W konfrontacji z wszechświatem i jego tajemnicami, człowiek staje się niezwykle mały, stanowi mikroskopijną jednostkę międzygwiezdnego pyłu w mozaice galaktyk.
Z takim bagażem poplątanych sprzeczności na scenie pojawiają się trzy postacie. Początkowo ich ruchy przypominają humanoidalne roboty prosto z Boston Dynamics. Z czasem, nabierają bardziej ludzkich kształtów – to wszystko za pomocą drobnych niuansów ukrytych w ruchu, umiejętnym balansowaniu na granicy oddzielającej człowieka od maszyny. Z jednej strony ukazuje nam się świat w pełni stechnicyzowany, gdzie AI przejmuje kontrolę nad ludźmi, z drugiej mamy do czynienia z istotami, które czują, posiadają emocje, tworzą wspólnotę (świetna scena, gdzie tańczący garną się do siebie, jednocześnie odpychając się, jak gdyby w czubkach ich palców znajdowały się magnesy o tych samych biegunach).
Jest coś takiego w tym spektaklu, co dla jednego będzie przekleństwem, a dla drugiego jego największym atutem. Mianowicie chodzi o pojemność tematyki przy jednoczesnym nienarzucaniu konkretnych tropów, za którymi widzowie mogliby podążać. Po spektaklu trwającym niecałą godzinę, mogę umiejscowić się w tej drugiej grupie. Klimatyczna muzyka (ambient: love it!) w połączeniu z intrygującymi projekcjami i hipnotyzującą choreografią otwierają w głowie cały repertuar kulturowych odniesień. Oglądając Na początku była ciemność… widziałem motywy z 2001 Odysei Kosmicznej, Mad Max, Blade Runnera, a nawet Diuny, Last of Us czy Waterworld.
Przez cały czas trwania przedstawienia tańcząca trójka dokonuje różnego rodzaju metamorfoz (dla mnie najciekawszą choreograficznie sceną było przejście od skrzeli do oskrzeli, czyli szybki kurs ewolucji za pomocą samego oddechu: od spokojnego, wspomaganego dłońmi imitującymi macki czy inne odnóża, do szybkiego, wdechu i wydechu niczym podczas polowania). W pewnym momencie wszystko wywraca się do góry nogami, na ścianie pojawia się projekcja mieszkania. Przeskok z ciemnej, enigmatycznej scenerii do lokum, mogącego zdobić katalog sklepu meblowego, przywodzi na myśl okulary VR i zabawę w alternatywną rzeczywistość. Czyżby wszystko, co działo się do tej pory było wytworem gry, scenariuszem w głowie gracza? Nim zdążymy się nad tym zastanowić znów przeskok w ciemność, do ludzi, do androidów, do inteligencji chyba nie do końca sztucznej.
Wielowątkowy tygiel bez początku i końca świetnie oddaje dzisiejsze czasy. Możemy spacerować po lesie, kontemplować naturę w bezprzewodowych słuchawkach, w których poleci muzyka eksperymentalna, a odpowiednia aplikacja po zrobieniu zdjęcia jakiejś roślinie, wyjaśni nam z czym mamy do czynienia. Tak banalny przykład pokazuje, że jesteśmy już w miejscu, gdzie to co naturalne i to co stechnicyzowane przenika się tak dogłębnie i tak ściśle, że nie sposób oddzielić jednego od drugiego.
Na początku była ciemność i zimne ognie to ciekawy koncept, dotykający tematu na tyle szerokiego i uniwersalnego, że bez większego kłopotu każdy odnajdzie w nim coś, co będzie mu bliskie. Tym bardziej, że tworzący przedstawienie nie dają rozwiązań, co najwyżej zimne ognie. W końcu jakie czasy, taki Prometeusz.