EN

25.03.2024, 08:39 Wersja do druku

Tadeusz Słobodzianek o „Our Class”: trwają prace nad tournée w krajach anglojęzycznych

Trwają prace organizacyjne nad tournée w krajach anglojęzycznych „Our Class” w reżyserii Igora Golyaka z tym samym zespołem aktorów, których udało mu się pozyskać do realizacji w BAM i nad przeniesieniem spektaklu na prestiżową scenę na Broadwayu - mówi PAP dramatopisarz Tadeusz Słobodzianek.

fot. Andrzej Rybczyński/ PAP

Polska Agencja Prasowa: Od 12 stycznia do 4 lutego w prestiżowej Brooklyn Academy of Music (BAM) w Nowym Jorku prezentowana była "Our Class" w reż. Igora Golyaka. Inscenizacja pańskiego dramatu została entuzjastycznie przyjęta, o czym świadczą liczne recenzje. Było to pierwsze wystawienie "Naszej klasy" w Nowym Jorku, choć wcześniej – w 2015 r. - odbyło się czytanie performatywne, które przygotował Cosmin Chivu. Czy są plany dalszej eksploatacji tego przedstawienia w Nowym Jorku? Czy może "Our Class" zostanie wystawiona przez inny zespół?

Tadeusz Słobodzianek: Trwają prace organizacyjne nad tournée w krajach anglojęzycznych "Our Class" w reżyserii Igora Golyaka z tym samym zespołem aktorów, których udało mu się pozyskać do realizacji w BAM i nad przeniesieniem spektaklu na prestiżową scenę na Broadwayu, ale nie mogę zdradzić szczegółów, bo o to prosili mnie producenci. Oczywiście, byłbym szczęśliwy, gdyby to się udało, ale Broadway to machina teatralno-finansowa i wciąż - mimo kryzysu w pandemii - teatralna stolica świata. Widać to codziennie ok. godz. 22, kiedy na Times Square wychodzą ze wszystkich teatrów setki tysięcy widzów. Rozentuzjazmowanych, rozdyskutowanych, różnokolorowych, z błyszczącymi oczami. To jest ten moment, kiedy nikomu do głowy nie przychodzi pytanie: po co teatr? Na Broadwayu jest wszystko w najwyższej jakości. Od rozrywkowych show, których poziom powoduje, że szczęka opada, po spektakle dramatyczne oparte na klasyce czy monodramy wielkich aktorów, którzy potrafią utrzymać w napięciu tysięczną widownię. Wielonarodowa publiczność sprawia, że artyści utrzymują formę najwyższą, bo każdy jest czyimś reprezentantem i w czyimś imieniu wyraża swój kunszt. Patrzeć na to niezależnie od gatunków teatralnych to satysfakcja i nie spotkałem się z narzekaniem, że bilety są drogie. Drogie, bo się płaci za najwyższy profesjonalizm, a nie za propagandowe amatorstwo.

Co do projektu Cosmina Chivu to odbyło się jedno performatywne czytanie w 2015 r. w Synagodze Emanu-El w Streicker Center z udziałem Ellen Burstyn, Kathleen Turner, Mamie Gummer i innych wybitnych nowojorskich aktorów, następstwem którego miał być spektakl. Reżyser miał taki pomysł, żeby rzecz całą zainscenizować w czynnej synagodze. Miałem wątpliwości, bo po pierwsze jestem sceptyczny w kwestii przenoszenia teatru poza teatr i zawsze w tym widzę ego reżysera, chcącego wyrosnąć ponad teatr i aktorów, którzy zazwyczaj w różnych dziwnych przestrzeniach akustycznych mają dyskomfort nie panowania nad publicznością, grają zachowawczo i poniżej swoich możliwości, a po drugie w dramacie jest parę brutalnych scen i eksponowanie ich w miejscu sakralnym byłoby przekroczeniem, które nic wspólnego nie ma ze sztuką, a wiele z głupotą. Co innego pokazywać gwałt na ołtarzu jako dekoracji teatralnej w teatrze, co innego gwałt na ołtarzu w czynnym miejscu sakralnym. Taka prowokacja dla prowokacji sprawia, że znów ego reżyserskie jest zaspokojone, a wszyscy inni, którzy biorą w tym udział, czują się użyci instrumentalnie i wystrychnięci na głupków. Jako autor byłem przeciwny tej koncepcji. Uważałem, że sztuka wiele straci, a niewiele zyska. Na szczęście producenci byli takiego samego zdania i na "Our Class" w synagodze w Nowym Jorku nie znalazły się pieniądze.

PAP: "Nasza klasa", za którą w 2010 r. otrzymał pan Nagrodę Nike, miała już ponad 60 inscenizacji na świecie. Od 2 do 10 czerwca 2023 r. spektakl w reż. Chun Yong Hwan prezentowany był podczas Korean Theatre Festival w Seulu. Jak według pana ten tekst interpretowano w Korei Południowej. Na co położono akcenty?

T. S.: Nie widziałem spektaklu na żywo. Z nagrania wynikało, że to poważna produkcja, monumentalne światła i scenografia, przypominająca styl opery chińskiej, rzecz o duchach dręczących żyjących. Co mi się podobało, bo ta wschodnia tradycja, że dusze istnieją na równych prawach z żyjącymi, dzielą z nimi wyrzutami sumienia i ta cała dialektyka katów i ofiar jest w Korei bardzo dojmująca. W ogóle ta dialektyka okazała się nośna na całym świecie.

Kiedy pisałem "Naszą klasę" byłem pod wrażeniem odkryć Agnieszki Arnold, Jana Grossa, Anny Bikont czy historyków z IPN-u o Jedwabnym i innych miejscowościach na wchodzie Polski i była to wiedza bolesna, wypierana przez ogół społeczeństwa, także przeze mnie samego. Zostałem wychowany w tradycji martyrologiczno-patriotycznej, czyli jakbyśmy to dzisiaj nazwali w "pedagogice bezwstydu" i trudno było mi się uporać z wieloma faktami, które rozgrywały się niedaleko od miejsca, gdzie spędziłem dzieciństwo, chodziłem do szkoły czy jeździłem na wakacje. Napisałem więc tę "historię w XIV lekcjach" z niezgody na Historię, zakładając, że mógłbym być jednym z dziesięciu uczniów, którzy chodzili wówczas do szkoły, która po odzyskaniu przez Polskę niepodległości miała ambicję szkoły laickiej w duchu najlepszych polskich tradycji oświeceniowo-pozytywistycznych, a w trakcie - pod wpływem okoliczności polityczno-religijnych - zaczęła nabierać cech szkoły wyznaniowej i wszyscy, którzy nie chcieli się zdeklarować jako Polacy-katolicy poczuli się w sytuacji wykluczenia. Ponieważ jestem przede wszystkim dramaturgiem, historyczny kontekst potraktowałem jak tło, a skupiłem się na relacjach międzyludzkich w sensie: kto kogo kocha, a kto kogo nie i kto jest bogatszy, a kto biedniejszy, nie pomijając oczywiście różnic narodowościowych i religijnych. I to, ku mojemu zdumieniu, okazało się uniwersalne. Pisałem sztukę na Scenę Przodownik, dla grupy przyjaciół-aktorów, których nieźle znałem i którzy byli dla mnie inspiracją do poszczególnych bohaterów, a okazało się, że tych kilkuset aktorów, którzy grali na całym świecie, łączy jakaś niewytłumaczalna więź. Wszyscy utożsamiali się ze swoimi rolami, a dla wielu z nich stanowiły istotny punkt w ich karierze. Tak, jakby ta historia o destrukcji szkolnej wspólnoty miała w sobie tajemnicza moc konstrukcji wspólnoty teatralnej. Przyglądałem się temu w wielu krajach, w różnych obszarach kulturowych i językowych, i budziło to moje zdziwienia, jakby cały świat podzielił się na polskich Żydów i polskich katolików, i ujawnienie tych samych dramatów pod każdą szerokością geograficzną przynosi tego samego rodzaju katharsis i namysł. Poprzez różne inscenizacje właściwie poznaję świat. Nie tyle w sensie geograficznym, co duchowym. Kiedy zaczynałem pisać "Nasza klasę" była to sztuka o historii, o tym, że powinna nas czegoś uczyć. Potem, przez dziesięciolecie była sztuką profetyczną, ostrzeżeniem, że świat zmierza ku czemuś złemu i to zło jest w nas. Dzisiaj jest sztuką, którą wielu widzów uważa za utwór o traumach współczesności i dopatruje się w niej diagnozy zła, które otoczyło nas zewsząd. W Nowym Jorku dla widzów "Our Class" był istotny i żywy nie tylko kontekst wygłupu posła Brauna, który na świecie przyćmił polskie wybory, ale także wojna w Ukrainie czy Gazie, a także lęk przed wyborami w Ameryce, w której może wygrać populizm.

PAP: 14 października 2022 r. w Teatrze Józsefa Katony w Budapeszcie odbyła się światowa prapremiera pańskiego „Geniusza” w tłumaczeniu György'ego Spiró i reżyserii Tamasa Aschera. Z kolei 22 lutego w Teatrze Polonia odbyła się polska prapremiera tego tekstu w reż. Jerzego Stuhra, który zagrał też postać Konstantego Stanisławskiego. Czy może pan porównać te przedstawienia, podzielić się refleksjami na temat recepcji i odczytania pańskiej sztyki na Węgrzech?

T. S.: Nie byłbym tak szalony albo nieszalony, żebym miał porównywać oba przedstawienia. W piekle jest specjalne miejsce dla krytyków, którzy porównują artystów. Każde przedstawienie jest inne. Wszyscy artyści po swojemu interpretują podobne tematy.

W Teatrze Katony "Geniusza" inscenizował Tamas Ascher, wielki reżyser węgierski, specjalista od Czechowa, Bułhakowa i oczywiście nie tylko rosyjskich pisarzy. Wypracował bardzo specyficzny styl grania rosyjskich autorów. Daleki od rodzajowości, łzawej emocjonalności i peruczek, które używane były, odkąd pamiętam, w teatrze do przedstawiania Rosjan, tak jakby ich najważniejszym problemem były włosy, a nie głowa. Ascher w swoim stylu ascetycznej reżyserii zbudował na scenie wnikliwe relacje między czwórką bohaterów. Stanisławskiego gra Gabor Mate, dyrektor Teatru Katony, uwielbiany przez węgierską widownię aktor, doświadczony pedagog i wybitny reżyser. Gra i uczy w takim przetworzonym stylu metody Stanisławskiego, opartym na szczerości i precyzyjności. U nas dałoby się to porównać z Jerzym Jarockim, który ze szkoły rosyjskiej wyniósł przewrotne przekonanie, że w aktorstwie liczy się nie tyle dusza, co rozum. Gabor nie tyle gra Stanisławskiego, co w jego imieniu prowadzi dwuznaczną grę z dyktatorem o istnienie teatru i jego wartości. W Budapeszcie, który jest w autokratycznych i populistycznych Węgrzech ostoją liberalizmu, kontekst tych relacji sztuki z władzą jest bardzo dotkliwy. Za maskami historycznych postaci skrywają się prawdziwe problemy.

W Teatrze Polonia „Geniusz” jest benefisem Jerzego Stuhra w roli Stanisławskiego. Gra, odwołując się do swojej legendy, także tej czarnej, którą zafundowali mu ostatnio rodacy, jak wiadomo słynący z satysfakcji, jaką przynosi im obalanie pomników nie tych, które wykazując się odwagą powinni obalić. Na szczęście publiczność, która kocha Stuhra nie tylko za jego kunszt aktorski, ale także za postawę obywatelską, nagradza go owacjami i to jest ten moment, kiedy świat wraca do swojej harmonii i można powiedzieć, że oddaje mu sprawiedliwość. W przedstawieniu jest jeszcze bardzo dobra rola Jacka Braciaka jako Stalina, która budzi mój podziw za subtelność i inteligencję, z jaką została zrobiona. Jacek Braciak gra nie tyle sympatycznego tyrana, co próbuje zbliżyć jego wizerunek do współczesnego widza na zasadzie: a co by było, gdybyście zetknęli się z takim typem, ciepłym i sympatycznym, który poświęca wam tyle uwagi i rozwiązuję wszystkie wasze problemy, wystarczy, że będziecie posłuszni i grzeczni, a nagroda za wasz talent i pracowitość was nie minie. Tak to gra, że monstrum wydaje się żyć gdzieś blisko nas i sporo z nas nawet na niego głosuje.

PAP: Po zakończeniu dyrektorskiej misji w Teatrze Dramatycznym m.st. Warszawy pozostaje pan niezwykle aktywny. Obok wspomnianej już premiery „Geniusza” w Teatrze Polonia, 13 stycznia na Scenie 61 Teatru Ateneum w Warszawie odbyła się premiera monodramu „Historia Jakuba” w wykonaniu Łukasza Lewandowskiego i w reżyseii Aldony Figury. W rozmowie z PAP aktor podkreślił, że „był to szlachetny gest autora wobec niego”. Zaznaczył, że zmienił pan nieco tekst i zakończenie w stosunku do premierowej wersji z 2017 r., która była grana w Teatrze Na Woli. Jakie to były zmiany?

T.S.: Łukasz Lewandowski jest aktorem, który w Teatrze Dramatycznym błysnął pełnią swojego talentu i niesamowitej pracowitości. Zasłużył na miłość widzów, zdobył wszystkie możliwe aktorskie nagrody i wśród swojego pokolenia bez dwóch zdań stoi w Polsce na podium. Pracować z nim, a zwłaszcza pisać dla niego, to przyjemność i satysfakcja autora, bowiem interpretując tekst wdziera się na wyżyny, które autor czy reżyser mogą tylko przeczuwać. Rola Jakuba była pisana dla niego jeszcze w Teatrze na Woli, a kiedy go zamknięto, najpierw z powodu pandemii, a potem okoliczności, które zdarzyły się w Teatrze Dramatycznym, nie mógł jej grać. Ponieważ nie udało się uratowanie "Historii Jakuba" w pełny wymiarze, pomyśleliśmy o monodramie. Na szczęście znalazł się producent i pomysł wsparła reżysersko Aldona Figura, która z wielką wrażliwością umie pomóc aktorom. Z przyjemnością zabrałem się do pracy i skupiłem się na wyrazistszym portrecie psychologicznym głównego bohatera i jego subiektywnym spojrzeniu zarówno na rzeczywistość, jak i samego siebie. Wyszło przedstawienie przenikliwe. Trochę jak renesansowy portret na tle pejzażu.

PAP: Na Małej Scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie 8 stycznia 2022 r. odbyła się prapremiera pańskiej "Sztuki intonacji” w reż. Anny Wieczur. Spektakl z wybitnymi rolami Adama Ferencego (Jurij Zawadski), Łukasza Lewandowskiego (Jerzy Grotowski), Modesta Rucińskiego (Tadeusz Kantor) czy Sławomira Grzymkowskiego (Ludwik Flaszen). Krytyka zgodnie uznała, że było to przedstawienie wybitne. Czy istnieją plany, by zainteresować tym tekstem inne teatry w Polsce lub na świecie?

T.S.: Nie wiem, co będzie ze "Sztuką intonacji". Podobnie jak z "Fatalistą" czy "Niedźwiedziem Wojtkiem", przedstawienie to cieszyło się miłością aktorów, którzy w nim zagrali wspaniałe role, co przekładało się w Teatrze Dramatycznym na komplety widzów i uznanie krytyki.

Zresztą były to nie tylko spektakle, do których pisałem teksty. Takie a nie inne decyzje władz warszawskich spowodowały, że zniknęły z repertuaru i nie mam pojęcia, co z nimi będzie.

PAP: O czym chciałby pan napisać, po tak udanym spotkaniu i opisaniu losów reformatorów XX-wiecznego teatru? A może ma już pan coś na dramatopisarskim warsztacie?

T.S.: Oczywiście mam kilka rozgrzebanych tematów, ale obecnie oswajam się z decyzją pisania do szuflady, co jest dla mnie pewnym nowym doświadczeniem i idzie mi, przyznam się, dość opornie.

PAP: Czy w tym roku istnieją plany wystawienia którejś spośród ponad 20 pańskich sztuk. Jeśli tak – to gdzie i kiedy?

T.S.: Jest takie znane powiedzenie. Jeśli chcesz rozśmieszyć pana Boga – planuj. Nie chcę już nikogo rozśmieszać.

Rozmawiał Grzegorz Janikowski

Źródło:

PAP

Wątki tematyczne