„Anioły w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Szymon Białobrzeski w Teatrze dla Wszystkich.
Pocztówka z pielgrzymki
Akademia Pana Kleksa, Wałęsa, Solidarność, Spokojne Słońce, KOR… Bohaterowie wymieniają po kolei słowa, za pomocą których rysują obraz Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Zamykam oczy i widzę to – widzę Jana Pawła II i to ogromne, narodowe zjednoczenie. Wszyscy walczymy o tę samą sprawę. Myślę o pocztówce z pielgrzymki, o tłumach złączonych we wspólnym celu, ponad podziałami. Bo byliśmy i jesteśmy wspólnotą. Prawda? Prawda?
Refleksyjnie się zatrzymuję. W mojej wyobrażonej wspólnocie brakuje kilku osób chorych na AIDS.
Rozumiem – to będzie inna historia – historia o tych kilku osobach.
Metafizyka codzienności
„Anioły w Warszawie” w reżyserii Wojciecha Farugi jawnie odnoszą się do serialowego pierwowzoru, „Aniołów w Ameryce”, jednak poprzez zmianę lokacji nabierają unikatowej tożsamości. Z jednej strony polskiej, bo będąc dziełem osadzonym w stolicy ogarniętej systemem komunistycznym, trudno jest nie dostrzegać polskiego kontekstu. A jednak sądzę, że o wyjątkowości „Aniołów” świadczy tożsamość nie tyle polska, co indywidualna, przetaczająca się powoli między zbitymi zaspami śniegu.
Nie ma tutaj desperackich uśmiechów Barei, patosu Wajdy czy intelektualnego wykalkulowania Zanussiego. Spektakl skupia się na metafizyce codzienności, charakterystycznej dla kina Kieślowskiego. Niczym w „Dekalogu” bohaterowie muszą skonfrontować swoje ideały, relacje czy wybory z okolicznościami od nich niezależnymi. A raczej z jedną okolicznością – niechcianym prezentem w postaci krzyża marki Adidas.
I mimo kilku niepotrzebnie dydaktycznych czy prześmiewczych scen, jak choćby sekwencja spowiedzi, Faruga nie pozostaje obojętny wobec cierpienia. Przytula swoje postacie. Nawet kiedy Bóg przymyka oczy, ustrój wykorzystuje, a najbliżsi uciekają, Faruga przytula – równie mocno obejmuje boksera zdradzającego żonę, kokieteryjnego anarchistę z Dworca Centralnego, beztrosko zakochanego pacjenta czy opresyjnego funkcjonariusza policji. Traktuje ich jak anioły, którym niebiosa podstawiły nogę i zostawiły bez skrzydeł, pomocy medycznej i grama samoakceptacji. Nie definiuje ich przez samą chorobę. Ci odwdzięczają się reżyserowi nie tylko słowami, ale przede wszystkim skrytymi myślami i skrępowanymi gestami.
Czuła mozaika
Dużo „swobodniejsza” jest scena Teatru Dramatycznego. Kręcąc się, podkreśla zarówno żmudność dnia codziennego, jak i ciągłą zmienność postaci. Zabieg ten wzmacnia kreatywna inscenizacja i rewelacyjne oświetlenie. Mam tutaj na myśli zabawę światłem: zimnym, ochładzającym i tak już zaśnieżoną stolicę, jak również ciepłym, budującym coś w rodzaju mrocznego realizmu magicznego. Efekt potęguje mnogość źródeł, z jakich wydobywa się światło, to, z jaką lekkością współgra z nastrojem poszczególnych scen, oraz z jaką finezją oddziela od siebie różne lokacje. Tego typu podejście do wprowadzania ruchu czy ustawiania lamp w połączeniu ze zgrabną scenografią i charakterystycznymi kostiumami tworzy spektakl spójny – bliższy czułej mozaice niż postmodernistycznej sklejce.
Inny świat
Poziom, z jakim pozbierano niewidoczne życiorysy Warszawiaków lat 80. i złożono je w całość, zachwyca. I to bez posunięcia się do taniej wulgarności, szokującej erotyki czy niepotrzebnej brawury. Spektakl „Anioły w Warszawie” po prostu wyczula, używając do tego wysublimowanych, acz skutecznych środków wyrazu. Pokazuje piekło nie po to, żeby wystraszyć czy obrzydzić, ale raczej żeby zostawić widza z nadzieją, że mimo niewyobrażalnego cierpienia możemy tworzyć świat, w którym pokiereszowanym aniołom dokleja się skrzydła, a nie doprawia rogi.