„Spóźnione odwiedziny” w reż. Iwony Kempy Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie. Pisze Aleksandra Sowa
Przyznam, że na ten spektakl Iwony Kempy długo było mi nie po drodze. Bałam się. Tym razem temat wzięty na tapet przez reżyserkę jest mi niezwykle bliski i nie wiedziałam, czy będę umiała wystarczająco zdystansować się od tego, co wydarzy się na scenie. Im dłużej się wybierałam, tym bardziej sama mitologizowałam sobie przedstawienie w głowie, szczególnie słysząc kolejne, raczej entuzjastyczne, doniesienia medialne. Dodajmy do tego, że bardzo lubię psychologiczne, kameralne produkcje Kempy, a wisienką na torcie niech będzie fakt, że jestem też fanką aktorstwa Dominiki Bednarczyk i Marcina Sianki… No więc co mogłoby pójść nie tak?
„Spóźnione odwiedziny” wpisują się w serię zaangażowanych spektakli Kempy, które nie tylko opowiadają historie relacji, ale także komentują współczesną rzeczywistość. Rozpisywać się o kontekstach polityczno-społecznych, w których osadzić można historię o samobójstwie nastoletniego geja, chyba nie muszę, szczególnie, że wystarczająco wyraźnie osadziła już w tych kontekstach spektakl Kempa. No właśnie. Nie wiem czy nie za bardzo wyraźnie.
Nie, nie chodzi tu o tendencję do przesadnego politykowania. To Kempie raczej nie grozi, zresztą w obrębie jej teatralnych zainteresowań jest człowiek w całej swojej złożoności i emocjach, a nie polityczne aktualności. Nawet zabierając głos w aktualnych sprawach, Kempa nie popada w pułapkę artystycznego buntu skazującego spektakl na los gazetowego felietonu, a pokazuje jednostkę, której te sprawy dotyczą. I dotykają. Jednak tym razem miałam poczucie, że, choć absolutnie nie jest to spektakl zły, to jednak trochę za grubymi nićmi szyty.
Wszystko odbywa się tu na wysokich rejestrach, a początkowemu, sprawnie budowanemu przez aktorów napięciu, szybko ustępują zbyt gwałtowne emocje i sceniczne przekrzykiwanie. Mniej więcej w połowie jest już jasne, że zbliżamy się do sojuszu matki zmarłego Piotra z chłopakiem, który był jednym z jego katów. Wiemy, że wszystko zmierza do raczej mało odkrywczego wniosku, że przemoc i uprzedzenia nie rodzą się w próżni, a są efektem działań poprzedniego pokolenia i społeczeństwa, polityków. I odkąd to wiemy, chcemy, aby Tamara (Natalia Strzelecka) i Jan (Marcin Sianko), którzy przyszli „zrzucić kilka kilo” wyrzutów sumienia z powodu działań swojego syna, jak najszybciej opuścili dom Darii (Dominika Bednarczyk) i Andrzeja (Maciej Jackowski) – rodziców nastolatka, który popełnił samobójstwo. Nie ukrywam, że gdy na scenie latały kieliszki, ja siedziałam na widowni cała w stresie, że zaraz nastąpi emocjonalne przegięcie ostateczne, które zniweczy spektakl i niesiony przez niego przekaz. Udało się tego uniknąć, choć układanie białych kwiatów ku pamięci prześladowanych nastolatków (i nie tylko), którzy postanowili sobie odebrać życie, moim zdaniem było już na granicy. Szczególnie, że dla wyjątkowo odpornych na zrozumienie dramatycznych gestów, postanowiono także zrezygnować z wychodzenia aktorów do braw.
Czy powieka podczas spektaklu mi drgnęła? No drgnęła, ale dość niemrawo i, jestem przekonana, tylko raczej przez sposobność do odnalezienia na scenie analogii do prywatnych doświadczeń. Nie oznacza to jednak, że mogę rozgrzeszyć Iwonę Kempę z łopatologii stosowanej w „Spóźnionych odwiedzinach”. Jestem przekonana, że bez niej widz także zrozumiałby powagę i dramatyzm sytuacji.
Z wielką nadzieją wypatruję powrotu subtelności w teatrze. Czasem wystarczy powiedzieć szeptem. I przecież, kto jak kto, ale Kempa na pewno wie o tym doskonale.