„Szaman. Spektakl reporterski” zainteresował mnie od razu. Po pierwsze interesujący wydał mi się sam pomysł przeniesienia szamańskich rytuałów na teatralną scenę, po drugie nieobcy jest mi dokumentalny aspekt teatru. I nie zawiodłam się – już dawno żadna sztuka nie poruszyła mnie do tego stopnia.
Przede wszystkim wzrusza charyzmatyczna Monika Mariotti, aktorka i reporterka, zarazem reżyserka i – wraz z Arunem Milcarzem – współautorka scenariusza. Na scenie opowiada własną historię, co wypada niezwykle wiarygodnie, a momentami jest wręcz przejmujące. Opowiada o wszystkim z maksymalną szczerością, ale i z ogromnym zaangażowaniem. Partię do zagrania ma trudną, bo wzbogaconą o wykonania muzyczne – a to rosyjskich piosenek, a to zaśpiewów szamańskich. I wszystko, co w tej materii robi, jest naprawdę niesamowite. Świetny głos, doskonałe wyczucie dramaturgii, praca na dynamice w celu przeplatania poszczególnych monologów partnera na wzór ścieżki dźwiękowej w filmie (notabene, na uwagę zasługuje także sama warstwa muzyczna autorstwa Michała Lamży). A gdy zaczyna mówić, szeptać i ogrywać bęben szamański, a następnie śpiewać gardłowo niczym buriacki szaman, to już jesteśmy całkowicie zahipnotyzowani. Nie ma w tym jednak nic z efekciarstwa – jest w tym za to udana próba przywołania odległego i dość egzotycznego regionu przy rosyjsko-mongolskiej granicy. W tym wszystkim towarzyszy Monice pisarz i podróżnik Arun. Oczywiście, słychać, że jest naturszczykiem i że występ na scenie warszawskiego Teatru WARSawy to jego debiut. Lecz mimo drobnych niedoskonałości w dykcji, ma sceniczny głos i jest bardzo przekonujący – dowcipny, zdystansowany, stanowiący kontrast do swojej grającej na potężnych emocjach partnerki. Ta para unosi na swoich barkach spektakl złożony, wielowarstwowy, niełatwy do interpretacji, bo łączący w sobie cechy sztuki teatralnej, filmowej, reporterskiej i muzycznej. Nie przeszkadzają sporadyczne pomyłki słowne, a nawet może dodają całości autentyzmu – mamy do czynienia z czymś tak pięknym artystycznie, że nawet nie zauważamy, kiedy spektakl dobiega końca. Decydują o tym: spójna koncepcja, pomysłowa i przemyślana scenografia, sprawne zmiany techniczne, sensowne nawiązania tak do kultury tradycyjnej, jak i do współczesnej, ciekawa scenografia i nad wyraz trafne umiejscowienie dokumentalnych materiałów wideo zarówno w kontekście scenariusza, jak i w przestrzeni scenicznej (dwa ukośne ekrany po bokach sceny). W „Szamanie…” porusza nas natomiast wszystko – i motyw oswajania traumy oraz podróży w poszukiwaniu uzdrowienia, i powrót do korzeni w celu zmierzenia się z samym sobą i przyjrzenia się, co naprawdę oznacza dla nas istnienie w kontekście przeszłych i przyszłych pokoleń. Ludzkiej egzystencji przyglądamy się z perspektywy: adoptowanego dziecka i jego potomków, uzdrowiciela, który jednak nie mógł uratować bliskiej sobie osoby, kobiety, która otarła się o śmierć kliniczną itd. Staje się to zarazem pretekstem do zanalizowania różnic pomiędzy Wschodem i Zachodem. Okazuje się, że różni nas niewiele, poza tym, że na Zachodzie, pozbawiając się duchowości, odmawiamy sobie wielkiego wsparcia płynącego ze świadomości wszystkiego, co dotyczy naszych przodków. A przecież póki o nich pamiętamy, nigdy nie będziemy samotni. I między innymi o tym jest ten wyjątkowo mądry i głęboki spektakl, o którym myśli się jeszcze długo po wyjściu z teatru. Chciałoby się takich spektakli na polskich scenach oglądać więcej, owacje na stojąco.