„Anioły w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Teatrze dla Wszystkich.
Po kuriozalnym „Fauście” z Teatru Narodowego Wojciech Faruga jako reżyser inauguruje swoją dyrekcję w Teatrze Dramatycznym. „Anioły w Warszawie” to gejowska kronika peerelu, która zamienia się w poemat.
Jest w tym spektaklu cudowny moment, gdy „bywalec Dworca Centralnego” Jacek (Jan Sałasiński) ciągnie na sankach przyjaciółkę Patrycję (Helena Urbańska), która w tej opowieści objawia się jako warszawska syrenka, tyle że bardziej zwariowana niż majestatyczna. Jacek rozpędza sanki, a potem zatacza nimi krąg, tak że połyskujący syreni ogon wiruje, i zdaje się, że zaraz wymiecie ze sceny wszystko niczym tornado.
To sporo mówiący o tym przedstawieniu poetycki obraz. Ale ta kronika gejowskich wypadków miłosnych z doby peerelu rości sobie prawo zarówno do hołdu dla zamilczanego wtedy środowiska, jak i do intymnego reportażu o życiu w Polsce połowy lat osiemdziesiątych. Julia Holewińska w swoim tekście nie daje wskazówek, co miałoby być ważniejsze: pułapka AIDS i to, jak władza wykorzystywała strach przed wirusem do walki z gejami, czy ich samych lęk przed coming outem w czasach, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, jaka to deklaracja. Narracja czerpie tu z konkretu, lecz kończy się wielkim serio o straconych szansach, dziwacznych biografiach i podłej codzienności. I o tym, że w peerelu właściwie nie można było być sobą, z różnych powodów.
Wojciech Faruga przenosi historię Holewińskiej na dużą scenę Dramatycznego i upiera się, że temu dramatowi należy nadać przede wszystkim szaloną skalę. Tym wygrywa. Świat, który niemal przez cztery godziny pokazuje, jest światem wyrosłym z pogadanek naszych ojców i matek o schyłku nadwiślańskiej komuny i jednocześnie zgrywem z epoki, w której śmiech splatał się z tragizmem. Ale jak zawsze najciekawsi są ludzie i ich postawy. Dlatego odnajdziemy tu Michała, „bardzo ważnego reżysera filmowego”, który ukrywając homoseksualizm, „bierze wszystko, co się rusza”, lecz przecież wspiera też wolnościowe podziemie. Jednak w obawie, że choroba go zdemaskuje, ujawni upiorne oblicze (wręcz fenomenalny w tej roli Marcin Bosak). Jest i Aleksandra (Agnieszka Wosińska), matka Jacka, która wpierw niepogodzona z jego orientacją, ostatecznie zażąda od swego pracodawcy, esbeka, by zwrócił jej zatrzymanego syna, a scena ta dzięki Farudze i Holewińskiej wybrzmi jak dalekie echo heroizmu Rollisonowej wobec Nowosilcowa w „Dziadach”. Zresztą takich tropów napotkamy tu więcej.
I myślę, że porównania z „Aniołami w Ameryce” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego nie mają sensu, bo to jednak teatr już w innej sprawie i inaczej skonstruowany. Choć zastanawiam się, co by było, gdyby premiera „Aniołów w Warszawie” odbyła się właśnie wtedy, tych osiemnaście lat temu. Oj, działoby się. Ale dobry teatr i tak zawsze działa, nawet spóźniony.