„Czechowicz. 20 i 2” Jarosława Cymermana i Marcina Wrońskiego w reż. Łukasza Witta-Michałowskiego w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Pisze Piotr Zaremba w „Rzeczpospolitej Plus Minus”.
Z lubelskiego spektaklu „Czechowicz. 20 i 2" wyłania się kontrast między poetycznością tekstów a banałem życia tytułowego poety. A także wieczny tragizm polskiego losu.
Byłem w Lublinie jako licealista w 1979 roku, wówczas mieście mocno zaniedbanym. I to wtedy usłyszałem o poecie Józefie Czechowiczu jako o lokalnej wielkości. Także o tym, że 9 września 1939 roku jego krótkie życie przerwała niemiecka bomba. Teraz lubelski Teatr Osterwy zrobił o nim przedstawienie „Czechowicz. 20 i 2".
Dyrektor Redbad Klynstra uznał, że warto opowiedzieć o tak lubelskiej postaci. To zadanie dostali scenarzyści: znawca twórczości poety, teatrolog Jarosław Cymerman i pisarz Marcin Wroński, no i reżyser Łukasz Witt-Michałowski - wszyscy związani z Lublinem.
Znaleźć klucz do niepozornego życiorysu nie było łatwo. Wybrano zabieg kontrowersyjny. Czechowicz miał obsesję swojego sobowtóra. Nazywał go Henryk. Więc to ten Henryk o manierach groteskowego konferansjera opowiada, mocno sarkastycznie, o losach swojego alter ego. Gra ich obu Wojciech Rusin. To rozdwojenie jaźni wydało mi się z początku mało czytelne. Choć stopniowo pojmowałem, że ono ujawnia zwyczajność Józefa, awangardowego poety, a przecież człowieka, który tupetu Henryka nigdy nie osiągnie. Jednocześnie dostaliśmy spektakl tętniący życiem, na poły musical. Z muzyką Piotra Bańki i chórem, wzmacniającym śpiewem i ruchem scenicznym wymowę poetyckich tekstów, ale i wrażenie wojennej apokalipsy.
Oglądamy historię życia od końca, z perspektywy zakładu fryzjerskiego (efektowna scenografia Marii Stępień), bo Czechowicz u fryzjera zginął. Ilustrują też tę historię sugestywne ujęcia filmowe Grzegorza Filipiaka. Co z tego życiorysu wynika? Po pierwsze, kontrast między skomplikowaną poetycznością tekstów a banałem życia. Poezja nie zawsze rodzi się z porywającej biografii. Po drugie, wieczny tragizm polskiego losu. Bo choć śmierć poety była przypadkowa, on ją sobie wywróżył w wierszu. Czy doszedłby do tego, gdyby nie był Polakiem, weteranem wojny 1920 roku? Miejscami chaotyczne epizody dokądś nas prowadzą. Choć nie dają klarownej odpowiedzi, dlaczego tworzył, to pokazują artystę jako swoistego everymana II RP, a może i każdej Polski, biednej, szarej i smutnej, a jednak jakoś żywotnej, wbrew logice historii. Wojciech Rusin, obecny cały czas na scenie, tworzy perfekcyjnie dwugłową, paradoksalną postać. Momentami ryzykownie przerysowaną, ale przecież aktor równoważy to dobrze uchwyconą melancholią. Mamy też migające na chwilę sugestywne postaci z życia Czechowicza: Matkę Marty Ledwoń, Ojca Artura Kocięckiego, Brata Pawła Ferensa, Siostrę Niny Biel czy Narzeczoną Beaty Passini.
Świat tego „syna praczki i syfilityka" jest światem biedy, społecznych barier, zawstydzenia, wyzwań, którym nie zawsze umiał sprostać, ba, które czasem go zmieniały w zakompleksionego egoistę. Dotknięto też ryzykownego tematu fascynacji poety młodymi chłopcami. Dotknięto, wbrew obecnym modom, delikatnie. Tak naprawdę nie wiemy, ile w tym było pokusy, ile jej spełnienia. Pomógł Rusinowi w zniuansowaniu tego wątku debiutujący w Osterwie Oskar Rybaczek jako symboliczny młody Podopieczny, rozbrykany, ale nie wulgarny. Na koniec chłopiec staje się żołnierzem, zgodnie z kawałkiem Czechowiczowskiej poezji. On także zginie, wszak ogarnia nas w finale klimat wszechobecnej, polskiej śmierci.
Pomimo wątpliwości, czy wszystko jest tu przekonujące, w tym epizody wymagające wiedzy biograficznej, kończyłem oglądać spektakl wzruszony. Wbrew rafom (konflikt dyrektora z częścią zespołu) Teatr Osterwy wciąż oferuje widzom wysoką jakość. Niestety, czeka go rafa najgroźniejsza: kilkuletni remont. Będą się tułali po różnych scenach. Czy wyjdą z tego zdezorganizowani, czy wzmocnieni?