Mariola Morcinkova z Rafałem Cieszyńskim spotkała się pod koniec października, kiedy to na deskach Teatru im. Adama Mickiewicza zagrany został spektakl „Wyjście awaryjne". O cieszeniu się z małych rzeczy, korzystaniu z wyjść awaryjnych, powrotach do Cieszyna i pracy na planie dwóch najpopularniejszych seriali w Polsce, specjalnie dla „Głosu Ziemi Cieszyńskiej", odpowiada najbardziej cieszyński aktor w historii kina i telewizji.
Jest Pan kolejną osobą, od której, od samego początku, bije pozytywna energia. Chyba nawet nie mógłby Pan inaczej, prawda?
Jestem Cieszyński i bardzo się cieszę ze wszystkiego (śmiech), a zwłaszcza z wizyty w pięknym Cieszynie.
Przyjemność sprawiają Panu również małe rzeczy. Co ucieszyło Pana ostatnio?
Mnie wszystko cieszy. Życie mnie cieszy, śniadanie w towarzystwie mojej rodziny mnie cieszy.
Tak było zawsze, czy jak wiele rzeczy w życiu, przyszło z czasem?
Różnie w życiu bywa. Od dziecka byłem raczej optymistycznie nastawiony do życia. Im dłużej żyję w optymizmie, tym mocniej utwierdzam się w tym, że to dobra droga. To sprawia, że to życie toczy się we właściwy sposób. Na świecie czuję się jak w miejscu, które bardzo lubię.
Do Cieszyna dość regularnie jeździ Pan ze swoimi spektaklami. Jak wraca się w te strony?
Bardzo dobrze. Teatr jest przepiękny, publiczność jest wspaniała. Lubię spacerować tutejszymi uliczkami. Kiedy grałem tutaj wczesną wiosną, zrobiłem sobie zdjęcie przy tablicy z napisem „Cieszyn" i napisałem na Instagramie, że... Cieszyn pozdrawia z Cieszyna. (śmiech)
„Wyjście awaryjne" to spektakl, który udowadnia, że nawet z najbardziej absurdalnych sytuacji, jest jakieś wyjście. W jakich okolicznościach widz zastaje Pana na scenie?
Widz zastaje mnie w okolicznościach. .. łóżkowych. Tym optymistycznym akcentem zakończmy temat, by nie uchylać rąbka tajemnicy tym, którzy jeszcze go nie widzieli. Zapraszamy na spektakle w całej Polsce.
Co najbardziej podoba się Panu w tym spektaklu? Dlaczego warto go zobaczyć?
Podoba mi się przede wszystkim towarzystwo, z którym mam przyjemność grać w tej sztuce. Gram z Edytą Herbuś, Kasią Kwiatkowską, Olgą Borys i Darkiem Kordkiem. Reżyserem jest mój serdeczny kolega, Tomasz Dutkiewicz. Skład osobowy jest tutaj balsamem na serce i pochmurne dni. Lubię przebywać z tymi ludźmi. Scenariusz był bardzo ciekawy. W przeciwieństwie do wielu fars, gdzie widz ma jednak ogromną przewagę nad bohaterem sztuki, ponieważ wie o wiele więcej, tutaj okazuje się, że jeden z bohaterów, który wietrzy intrygę zdrady małżeńskiej, jest na pierwszy rzut oka świadomy i bardzo trudno wprowadzić go w błąd.
Mówi się, że komedia to najtrudniejszy gatunek do grania dla aktora. Jak Pan to odbiera?
Trzeba wiedzieć, jak grać komedię. Kiedy grać ją na poważnie, a kiedy można pobawić się formą. W komedii, podobnie jak w farsie, ważne są rytmy, bardzo często, nawet uderzenie drzwi rytmicznie napędza akcję.
Jaka była najzabawniejsza sytuacja, w której to Pan musiał skorzystać z wyjścia awaryjnego, zrobić coś inaczej, niż planował?
Dużo mam takich sytuacji, mam nadzieję, że dobrze sobie w nich radzę.
W zawodzie aktora jest ich sporo?
Powiedziałbym, że w tym zawodzie dużo ich było, natomiast proporcjonalnie jest to bardzo mała ilość. Zdarza się zapomnieć tekstu, przytrafiają się też usterki natury technicznej, jak awaria prądu w czasie spektaklu. Wtedy trzeba coś zrobić, zaimprowizować, takie są prawa żywego teatru.
W 2846 odcinku dołączył Pan do obsady serialu „Barwy szczęścia". To nie jest Pana pierwsza rola w tym serialu, albowiem na samym jego początku wcielał się Pan w rehablitanta Sławka, który leczył Pawła Zwoleńskiego (Marcin Hycnar). Jak wraca się na plan w nowej roli, po latach przerwy?
Nie postrzegam tego w kategoriach powrotu, ponieważ te lata temu to była bardzo malutka rola. Gra mi się świetnie. Partneruję Kasi Glince, z którą się przyjaźnimy, znamy się od ponad 20 lat. Studiowaliśmy nie na jednym roku, ale praktycznie równolegle. Razem byliśmy w Stanach Zjednoczonych na wyjeździe studenckim.
Mariusz, w którego Pan się wciela, zakochany jest w Kasi, ma swoje gospodarstwo, ale też spore kłopoty. Jak Pan odbiera swojego bohatera? Co opowie Pan o nim ze swojej perspektywy?
Zależało mi, by był to bohater pozytywny. Nie chciałem, by kierowały nim jakiekolwiek złe intencje. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki pisane są scenariusze w „Barwach". Przy serialu pracują ludzie, którzy otwarci są na sugestie aktorów. Lubię Mariusza. Myślę, że jemu i Kasi będzie się dobrze żyło.
Czy zdarza się Panu oglądać ten serial? Ma swoje ulubione wątki, ulubionych bohaterów?
Kiedy kręcimy jakąś dłuższą scenę, do której trzeba się bardziej przygotować, wtedy oglądam. Nie jest jednak tak, że oglądam każdy odcinek, często w porze emisji serialu jestem w teatrze.
Nie sposób nie porozmawiać także o serialu „Ojciec Mateusz", w którym brawurowo wciela się Pan w Przemka Gibalskiego. Pana bohater jest jednym z tych najbardziej lubianych przez widzów. Jak Pan to robi? (śmiech)
Sympatyczna pani funkcjonariusz policji, która mnie kiedyś zatrzymała, bo troszkę przekroczyłem prędkość, stwierdziła, że mnie kojarzy z roli policjanta, tylko nie pamięta, którego. Powiedziałem wtedy, że gram Gibalskiego - sierżanta, który bardzo się stara, ale nie zawsze mu wychodzi. Pani policjant uśmiechnęła się i powiedziała: „To tak jak kolega w radiowozie". No, właśnie taka postać. Ma w sobie odrobinę dziecięcej naiwności i komediowości. Lubię Gibalskiego, znamy się już 16 lat. (śmiech)
Mam wrażenie, że po tylu latach wcielania się w policjanta, mógłby Pan z powodzeniem realizować się w tym zawodzie... (śmiech)
Ja odnalazłem się w zawodzie aktora i nie wyobrażam sobie, bym mógł robić coś innego. Mam jednak ogromny szacunek do policjantów, mam wielu kolegów, którzy są funkcjonariuszami policji i naszymi planowymi konsultantami.
Najtrudniejszą czynnością operacyjną jest podobno prawidłowe założenie kajdanek. To prawda?
Tak, dlatego ja ich nie zakładam, (śmiech) Po prostu trudno zrobić to tak, by nie bolało. Kiedy gram z kolegami aktorami, nie chcę ich pokaleczyć tym żelastwem, w związku z tym, odwracam danego delikwenta, tyłem do kamery, by kamera kajdanek nie widziała i po prostu wkładam mu je w rękę.
Zdarza się, że ludzie na ulicy zwracają się do Pana „panie władzo" lub „Gibal"? (śmiech) Jak Pan wtedy reaguje?
Kiedyś grałem spektakl i po dwóch godzinach, kiedy dochodziłem do puenty i miałem wyznawać miłość po tym, jak bohaterkę spotyka tragedia, ktoś krzyknął z widowni, „No to, Gibalski, masz przechlapane". (śmiech)
Z tego, co kojarzę, jest Pan autorem scenariusza do dwóch odcinków serialu („Awans" i „La Cucaracha"). Czy jest szansa na wcielenie w scenariusz kolejnych Pana pomysłów?
Najpierw napisałem scenariusz, który był później przeredagowany przez jednego z naszych scenarzystów, a do drugiego odcinka miałem pomysł, który został wprowadzony. W zanadrzu mam jeszcze parę pomysłów i mam nadzieję, że będą Państwo mieli szansę obejrzeć kolejne scenariusze mojego autorstwa lub pomysłu.
Był Pan nominowany w Telekamerach, w kategorii „najlepszy aktor". Ostatecznie sympatia widzów spowodowała, że zajął Pan 3. miejsce w swojej kategorii. Serdecznie gratuluję. Emocje nie do opisania, prawda?
To dla mnie ogromne zaskoczenie, ale też niespodzianka i wielkie wyróżnienie. Kiedy dowiedziałem się, że jestem nominowany, byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Dziękuję wszystkim z Państwa, którzy darzą mnie sympatią i na mnie głosowali.
Dziękuję za rozmowę.