EN

27.12.2024, 18:03 Wersja do druku

Duszyczka animula na listku płacze

Żadne, najlepsze nawet, rejestracje, nie zastąpią cudu spotkania na żywo. Bo to jest cud. Cud trwający do dziesiątek, setek lat – Łukasz Maciejewski wraca do „Duszyczki” Tadeusza Różewicza/Jerzego Grzegorzewskiego.

Wojciech Plewiński / mat. Teatru Narodowego w Warszawie

To ma znaczenie również wtedy, kiedy odchodzą nasi najwięksi. Artyści teatru, artyści kina.

Uzmysławiam sobie wtedy, jakie to wyróżnienie, i jakie to było ważne, że studiując w Krakowie, a potem mieszkając w tym mieście, miałem szczęście oglądać ich w najważniejszych rolach, wiele mnie ominęło, to wiem również. Urodziłem się za późno. Urodziłem w sam raz.

Z kinem łatwiej. Zawsze można nadrobić, odnaleźć, obejrzeć. Nawet jeżeli nie od razu się uda, to na pewno za kolejnym podejściem, ale z teatrem nie jest to już takie proste.

Żadne, najlepsze nawet, rejestracje, nie zastąpią cudu spotkania na żywo. Bo to jest cud. Cud trwający do dziesiątek, setek lat.

Dlatego, między innymi, takim niewypałem okazały się pandemiczne rejestracje teatru w sieci. To nie chwyciło, bo chwycić nie mogło. Można od biedy oglądać te rejestracje filmowe, czasami nawet niezłe, realizowane przez dobrych filmowców, operatorów, ale to wciąż nie to samo. I nigdy nie będzie tym samym.

Piszę o tym dlatego, bo naraz zatęskniłem za „Duszyczką”, za Jerzym Grzegorzewskim, za tym teatralnym cudem, który całkiem niedawno przecież, bywał jeszcze grywany w Teatrze Narodowym. Podejrzewam, że chodziło o Englerta, że była to wybitna rola Jana Englerta przede wszystkim, i dlatego pan dyrektor trzymał ów spektakl w repertuarze tyle lat. Może się mylę, ale tak mi się wydaje.

Wszystko jedno, powody są drugorzędne, ważne że ten spektakl był wciąż na afiszu. Smutne, że po cichu, po kryjomu wręcz, z tego afisza zszedł.

Jeszcze niedawno opowiadałem studentom aktorstwa: „Jeżeli pragniecie zrozumieć, na czym polega wyjątkowość polskiego teatru, teatru Grzegorzewskiego, wypatrujcie „Duszyczki” Różewicza w Narodowym, zobaczycie ekstrakt”. Już im tego nie powiem, spektaklu nie obejrzą (jest chyba rejestracja, ale to, jak powiadam, nie to samo, na rejestrację namawiał nie będę).

Ominął mnie Swinarski, Szajna, Kantor, urodziłem się za późno, największy Wajda również (mój czas to – pod względem teatralnym – Wajda raczej schyłkowy), byłem za to świadkiem, towarzyszem i wielbicielem największego wzlotu Lupy („Bracia Karamazow”, „Lunatycy” zmieniły mój świat), wiernie oglądałem Jarockiego (chociaż nie wszystko zachwycało), pierwsze spektakle Jarzyny, pierwsze Warlikowskiego (z oboma mam do dzisiaj spory kłopot). Tak teatr zawłaszczał miejsce przeznaczone wcześniej wyłącznie dla kina. Tak spotkałem na tej drodze Grzegorzewskiego.

***

Krótki spektakl, godzina, trochę więcej. Niespodziewane miejsce – scena pod Wierzbową, wejście techniczne, od strony Sali Bogusławskiego, publiczność naprawdę niewielka, wprowadzana specjalnie.

Podziemia teatru, rury, wilgoć, duszno, wszystko. I Różewicz. I, przede wszystkim, Grzegorzewski.

Zestawiający, budujący całości z rozsypanego, różewiczowski „zawsze fragment”. Zawsze. Fragment.

Ten spektakl zbudował z poematów „Duszyczka” oraz „Et in Arcadia ego”.

Różewicz zalecał, żeby czytać „Duszyczkę” jednym tchem, może na głos. I taki to był spektakl. Zagrany jednym tchem, jednym tchnieniem. Mniej więcej przedśmiertnym.

Englert w jednej z najlepszych, a może w ogóle najlepszej swojej roli, gra tutaj R. – przybysza trochę jeszcze z tego, a trochę już nie z tego świata. Jeszcze przynależy, ale już sam siebie wyklucza. I trochę jest everymanem, a trochę jednak Englertem i Grzegorzewski to odnalazł w stopniu wyjątkowym. Baby, kobiety, ludzie („bożyszcze bułgarskich kobiet” – ironizowała na temat aktora Osiecka). Rozmawiał, przecież wydawało mu się że kocha, związki, relacje.

I co teraz – co z nim – co po nim. „Duszyczka animula na listku płacze”.

Zapamiętałem tę różewiczowską frazę, u niego to była, zdaje się, ironia, ja noszę przez życie na serio. Animula, duszyczka, na listku, łzy.

W Narodowym duszyczka nie była różowym obłoczkiem, protestem raczej, złością, agresją i autoagresją. Była znakiem, znaczkiem pocztowym, pocztówką. Niewysłaną przez niewysyłającego.

***

Jan Englert wciąż tak przechadza się w tym genialnym przedstawieniu pośród cieni i ciem. Znaków i dowodów własnej małości, własnej przeciętności, w oznakach dawnej fizycznej sprawności, w kapeluszu, surducie, wśród tamtych dziewczyn, tamtych kobiet (jak wspaniale w tym przedstawieniu grały, jak ostro i przejmująco grały, ukochane aktorki Grzegorzewskiego, i na zawsze już sieroty po Grzegorzewskim: Ułas, Gryszkówna, Fudalej, Warzecha, Chodakowska). A jeszcze scenografia Barbary Hanickiej, muzyka Stanisława Radwana.

Fantasmagoria. Widziałem ten spektakl kilka razy, nawet niedawno jeszcze. Kilka lat temu. Czułem, że potrzebowałem zmierzyć się z „Duszyczką”, żeby przejrzeć się w sobie. To się już nie uda.

Słowa tylko zostają, marne zapewne, ograniczone, koślawe – a spektakl był rozpaczą i patosem. Był zwycięstwem.

Ostatnim żywym śladem Grzegorzewskiego w polskim teatrze.

Ślady znikają po cichu.

Łukasz Maciejewski

*

Felieton Łukasza Maciejewskiego w cyklu „Wodzireje i amatorzy” – „Kalejdoskop” 2024, nr 12, str. 30-32.

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła