„Uszedłem tylko ja sam” Caryl Churchill w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Marzena Kuraś w portalu Teatrologia.pl.
Dramat Caryl Churchill, uznawanej za jedną z najważniejszych brytyjskich pisarek, wystawiony na Scenie Przodownik jest zdecydowanie przedstawieniem kobiecym. Zrealizowany został właściwie przez same panie i jedynie stronę muzyczną, świetnie zresztą ilustrującą nastrój i emocje bohaterek sztuki, opracował kompozytor Ygor Przebindowski. Spektakl Agnieszki Glińskiej, utrzymany w charakterystycznej dla tej reżyserki powściągliwej i nieco monumentalnej scenografii, kładzie nacisk przede wszystkim na relacje międzykobiece, ukazując poprzez proste, niejednokrotnie banalne rozmowy, różnorodność osobowości protagonistek, ich zapętlenia psychiczne oraz ślady głębokich traum i zranień, z którymi muszą żyć. Tym bardziej zastanawia tytuł Uszedłem tylko ja sam –rodzaju męskiego (w oryginale Escaped Alone).
Jest to u nas pierwsze wystawienie tej sztuki na zawodowej scenie. Pod nieco zmienionym tytułem, Ja sam uszedłem, dramat zrealizowany został w 2018 roku w Teatrze Polskiego Radia w reżyserii i adaptacji Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej z doskonałą obsadą – Grażyną Barszczewską, Jadwigą Jankowską-Cieślak, Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik i Jaśminą Polak. W 2020 roku w gdyńskim klubie Żak przygotowała go, jako czytanie pod tytułem Aby ci o tym donieść, reżyserka młodego pokolenia Magda Szpecht.
Utwór powstał w 2016 roku i od razu został wystawiony w Royal Court Theatre w Londynie w reżyserii Jamesa Macdonalda, zdobywając duże uznanie recenzentów i publiczności. Jest to jeden z ostatnich utworów Caryl Churchill, w którym stara się ukazać sytuację kobiet w jej wieku, czyli przed osiemdziesiątką. W sztuce Agnieszki Glińskiej wszystkie cztery aktorki są dużo młodsze, także ich dynamiczny taniec, poprzez który wyrażają i określają swą życiową kondycję, sugeruje, że są w innym wieku niż kobiety z dramatu Churchill. Gdy widzowie zjawiają się w teatrze aktorki są między nimi w foyer, na scenie – są jednymi z nas. Kiedy spektakl się zaczyna trzy z nich siedzą w ogrodzie, czwarta – Mrs Jarret – przychodzi z zewnątrz i to ona będzie opowiadała o apokaliptycznych, wręcz absurdalnych wizjach globalnej katastrofy.
W warszawskiej realizacji imiona czterech bohaterek nie są ujawnione. Kobiety poznajemy stopniowo, kiedy między prozaicznymi rozmowami o serialach, sklepach, gotowaniu, rodzinnych wspomnieniach zaczynają opowiadać o sobie. Jedną z ciekawszych postaci jest była fryzjerka, która przed laty zadźgała w kuchni nożem swego męża, za co sześć lat odsiedziała w więzieniu. Kreacja Agnieszki Roszkowskiej, budowana sukcesywnie, od zdystansowania i dość lekkiego traktowania swej tragicznej przeszłości po w pełni świadome wyznanie ciążącego jej czynu, jest znakomita. Nie ustępują jej pozostałe aktorki. Katarzyna Herman, z nękającą ją kocią fobią, mistrzowsko oddaje paniczny, paraliżujący strach, uczucie wstrętu i obrzydzenia, jakie wywołuje w niej sama myśl o kotach, które – jak mówi w swym wybornym ailurofobicznym monologu – mogą być wszędzie, nawet na suficie czy w pudełku od zapałek. Z kolei Agnieszka Wosińska wciela się w kobietę głęboko depresyjną, której choroba nie pozwala niejednokrotnie wstać z łóżka, nie mówiąc o wyjściu z domu. Mimo to podczas rozmów z przyjaciółkami snuje plany wyjazdów, na przykład do Japonii, choć nie jest w stanie pójść do sklepu na rogu ulicy. Kobiety we wspólnym przydomowym ogródku spotykają się od czasu do czasu, by porozmawiać, poopalać się, coś zjeść. Nie mają nikogo innego poza sobą. Niby beztroskie pogawędki w zderzeniu z surrealistycznymi wizjami zagłady przedstawianymi przez Mrs Jarret, graną przez Annę Moskal z dużą dozą przeświadczenia o wiarygodności przedstawianego koszmaru, unaoczniają widzom niepokój i ból, jaki przeżywają bohaterki. Katastroficzna zagłada zagrażająca światu, powodowana ludzkimi działaniami, wydaje się być tu równocześnie unicestwianiem człowieka przez siebie samego, klęską wzajemnych relacji, bez których jednostka nie ma szans godnego życia.
Agnieszka Glińska – o czym sama wspomina – czyta Caryl Churchill poprzez amerykańską pisarkę Sigrid Nunez. Ostatnia książka Nunez, Pełnia miłości z 2020 roku, również traktuje o zagładzie Ziemi, ale przede wszystkim o potrzebie bycia wysłuchanym i zrozumianym. Spektakl Glińskiej ukazuje świat dojrzałych kobiet borykających się z samotnością, problemami psychicznymi, nerwicami i traumami, świat, w którym zaznały już smaku niemal apokaliptycznego spustoszenia. To, co pozwala im dalej trwać, to wzajemna empatia, tolerancja i przede wszystkim obecność, bycie w pobliżu siebie i towarzyszenie sobie w tej wędrówce ciągle unicestwianego świata.
Spektakl rozgrywany jest na pięciu podestach, ustawionych niczym monumentalne schody zajmujące całą szerokość przestrzeni scenicznej. Ich zwieńczenie stanowią usytuowane w dwóch szeregach monitory, na których wyświetlane są dopełniające tekst obrazy roślin, morza, nieba, krwi czy aktorek. Całość utrzymana jest w melancholijnych niebieskich, w zależności od oświetlenia różnych odcieniach w kierunku szafiru. Szafir – zgodnie z tradycją – chroniący przed czarami i złymi duchami, pomaga także zachować wewnętrzny spokój, zrównoważony stan psychiczny i uspokaja nerwy. Scenografia stworzona przez Monikę Nyckowską, gdzie jedynymi rekwizytami są rozkładane ogrodowe krzesełka, stolik i stelaż zniszczonego parasola, służący jednocześnie za oświetlenie, i jeszcze pranie suszące się na sznurach, jednoznacznie oddaje zamysł ideowy przedstawienia. Nieważne co, czyli naddatek materialny, ważne jak i z kim.
Uszedłem tylko ja sam w reżyserii Agnieszki Glińskiej wydaje się odbiegać nieco od koncepcji Churchill. Jej lekkie i niejednokrotnie zabawne dialogi, w których brytyjska prasa dopatrywała się nawet elementów charakterystycznych dla Latającego cyrku Monty Pythona, w warszawskiej realizacji podawane były zupełnie serio. I może tego charakterystycznego brytyjskiego humoru trochę zabrakło, bo nie zmieniłby on przecież całościowej wymowy sztuki, choć jego rolę zdawały się wypełniać taneczne fragmenty przedstawienia.
Na zakończenie chciałabym jeszcze powrócić do trudnego i niejednoznacznego męskiego tytułu tej sztuki. Twórcy warszawskiej premiery sami przywołują Księgę Hioba i nawiązanie do słów jego ocalałego sługi. Jednak bezpośrednie odwołanie do losów tej biblijnej postaci i przyrównywanie ich do przeżyć kobiet z dramatu Churchill byłoby sporym uproszczeniem. Dzieje Hioba po tym, gdy Bóg oddał całą jego rodzinę i materialny dobytek we władanie szatanowi, zakończyły się pozbawieniem go wszystkiego. Czyżby w dramacie i spektaklu owym szatanem, unicestwiającym życie człowieka, a tym samym Ziemię, był zewnętrzny świat gospodarki i polityki, który tak chętnie krytykowała w swym radykalnie feministycznym okresie twórczości Churchill, świat zdecydowanie patriarchalny, groźny i bezwzględny, daleki od bezbronnego, empatycznego i uczuciowego świata kobiet?
Spektakl pokazany w Przodowniku specjalnie nie zachwyca i nie budzi entuzjazmu. Jego naskórkowa warstwa eksponuje trudną i nudną szarą codzienność odsuniętych na boczny tor kobiet. Dopiero po wejściu nieco głębiej odsłania się ten prawdziwy kobiecy świat pełen bólu i cierpienia, nie mniejszego niż ten Hiobowy. Zagłuszany, omijany, ukrywany – istnieje.
Agnieszka Glińska, ulegając do pewnego stopnia współczesnym modnym nurtom ideologicznym i tendencjom teatru postdramatycznego, przygotowała ważny spektakl, który być może stanie się zaczynem dyskusji teatralnej, czy jakby niektórzy woleli, dyskursu, dotyczącego pozycji, roli, ale także kondycji, potrzeb i odpowiedzialności kobiet w XXI wieku.