Z aktorką Jolantą Litwin-Sarzyńską o musicalach, teatrze muzycznym i castingach rozmawia Wiesław Kowalski.
– Przychodzą takie chwile w życiu aktora, że musi się pożegnać ze spektaklem i tym samym z rolą, którą w nim zagrał. Cóż, tak już jest. Ty musiałaś niedawno w Operze Nova w Bydgoszczy rozstać się z główną postacią, którą zagrałaś w „Bulwarze Zachodzącego Słońca” Andrew Lloyda Webbera w reż. Jacka Mikołajczyka. Norma Desmond , odchodząca gwiazda kina niemego, to rola bardzo wymagająca, pełna siły dramatycznego wyrazu, daje możliwość zastanowienia się nad istotą przemijania, nad dominacją kultu młodości, nad tym jak bardzo boimy się zapomnienia i samotności… Jak z perspektywy czasu patrzysz na tę postać, z jednej strony egzaltowaną i śmieszną, ale przecież też niezwykle tragiczną, kruchą, a nawet szaloną?
– Patrzę z miłością. Może dlatego, że się z nią identyfikuję. Jako aktorka przeżywałam i przeżywam podobne rozterki i dramaty, huśtawkę między euforią a depresją. Jako kobieta, świetnie rozumiem jej ból i ekscytacje, bo sama ich w życiu doświadczam. Patrzę też z wdzięcznością, bo ta rola dała mi okazję, by w pełni się sprawdzić w musicalowym kunszcie, albowiem wymaga ona nie tylko najwyższych, bliskich operowym, kwalifikacji wokalnych, ale też aktorskich. Z wdzięcznością, bo miałam okazję współpracować z wyśmienitymi fachowcami. Przypomnę, że wspaniałą oprawę postaci Normy nadał monumentalną scenografią Mariusz Napierała i autorka olśniewających wprost kostiumów, Ilona Binarsch. Z wielkim wyczuciem dla delikatnej materii sztuki wyreżyserował ją Jacek Mikołajczyk we współpracy z Tomaszem Steciukiem. I choć na scenie musicalowej nie jestem nowicjuszką, mam za sobą wiele premier, to tym razem bardzo rozwinęła mnie praca nad warstwą muzyczną z Krzysztofem Herdzinem, kierownikiem muzycznym i dyrygentem, a przy tym wspaniałym i bardzo wrażliwym człowiekiem. Nie byłoby mi z tym dobrze, gdybym nie wspomniała o nieocenionej, niestety już nieżyjącej, Ani Domżalskiej, naszej trenerce wokalnej.
– Co czułaś, kiedy Jacek Mikołajczyk zaproponował Ci rolę Normy Desmond, a co czujesz dzisiaj, kiedy wiesz, że już do niej przynajmniej w tej scenicznej wersji nie wrócisz?
– Nie będę oryginalna: czułam ogromną radość. Wiesz, bardzo mało jest ciekawych i dużych musicalowych ról dla aktorek w wieku, powiedzmy, pobalzakowskim. A rola Normy jest zdecydowanie najwspanialszą z nich. Dostać ją, to jak zagrać w filmie u Almodovara czy w teatrze u Warlikowskiego. Ja na tę rolę czekałam 25 lat! Marzyłam o niej od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszałam te songi. A dziś? Wszystko kiedyś się zaczyna i kiedyś kończy, trzeba to przyjąć z pokorą. I jeżeli jestem rozczarowana, to nie pożegnaniem z rolą, ale raczej tym, że po tak udanej – powiem nieskromnie – kreacji, która zebrała same bardzo dobre lub entuzjastyczne recenzje, nie było żadnego ciągu dalszego, nie przyszła żadna inna propozycja. Mało tego, chowając głęboko swoje ego, starałam się o kilka pomniejszych ról, by się dowiedzieć, że nie jestem do nich dość dobra. Taki to światek. Sukces częściej okazuje się przeszkodą niż trampoliną.
– Inspiracją dla musicalowej wersji „Bulwaru Zachodzącego Słońca” był film Billy Wildera z 1950 roku, w którym główną rolę zagrała Gloria Swanson. Później, już na Broadwayu, w Normę wcieliła się Glenn Close. W Polsce wcześniej realizacji tego utworu podjął się Michał Znaniecki w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, a jego gwiazdą była Maria Meyer. Gdzie szukałaś inspiracji pracując nad tą rolą i czy interesuje Cię w ogóle to, jak tę samą postać grają różne aktorki? Czy raczej starasz się uruchamiać tylko własną wyobraźnię i wrażliwość?
– Zdecydowanie należę do tej grupy artystów, którzy szukają inspiracji nie tylko w sobie, ale i na zewnątrz. Staram się oglądać wcześniejsze inscenizacje, słuchać innych artystek śpiewających „moje” songi. Analizuję, wyciągam wnioski, zderzam z moimi wyobrażeniami i własną wrażliwością. Nigdy nie naśladuję, ale się uczę. Gdy przygotowywałam monodram z piosenkami Janis Joplin, wielokrotnie wysłuchałam wszystkich jej płyt, obejrzałam wszelkie dostępne w sieci archiwalne zapisy filmowe, czytałam jej biografie, spośród których „Perłę” znam niemal na pamięć. Później często mi gratulowano, że tak indywidualnie, nie naśladując Joplin, wykonuję jej piosenki. Ale było to możliwe tylko dlatego, że ja tę muzykę połknęłam, pochłonęłam, miałam ją w sobie i dlatego też miałam od czego się odbić.
– W musicalu Webbera połączenie śpiewu, gry aktorskiej i tańca wymaga nie tylko ogromnych umiejętności w tych dziedzinach, ale też i sporej kondycji. Twoja ekspresja aktorska jest zawsze bardzo silna i wyrazista, twój temperament pozostawia duże piętno na rolach, które grasz. Powiedz jak te emocje w sobie wyzwalasz, jak nad nimi pracujesz, jak chronisz się przed popadnięciem w rutynę i wreszcie jak tę, mam wrażenie, organiczną ekspresyjność mobilizujesz do ciągłego czerpania z niej scenicznej energii?
– To zabawne, bo ludzie którzy znają mnie prywatnie, a później widzą na scenie, nie mogą uwierzyć, że to ta sama osoba. Ta sama, trochę roztrzepana, przepraszająca, że żyje „Jolcia”? To prawda, scena wyzwala we mnie – i zawsze tak było – skumulowaną i uśpioną na co dzień energię. Choćbym chciała, to nie potrafię grać na „pół gwizdka”, nie potrafię czegokolwiek markować. Nie udaję w życiu i też nie udaję na scenie. Wszelka sztuczność mnie mierzi. Zawsze musi być na full. Widz chyba to czuje i docenia, choć z racjonalnego punktu widzenia nie jest to zapewne rozsądne. Jestem trochę jak dr Jekkyll i Mr Hyde. W życiu codziennym średnio zorganizowana, bywa że rozkojarzona. W dwóch sytuacjach zmieniam się całkowicie: za kierownicą i na scenie. Może dlatego, że jazdę samochodem uwielbiam, a teatr – kocham.
– „Bulwar Zachodzącego Słońca” zrealizowany w Bydgoszczy to spektakl imponujący inscenizacyjnym rozmachem nie tylko scenograficznym, ze wspaniałymi kostiumami, z wideoprojekcjami, jeżdżącymi samochodami, z rozbudowanymi scenami zbiorowymi z udziałem tancerzy i chórzystów. Grałaś też w musicalach dużo bardziej skromnych, jak choćby we wciąż pozostającej w repertuarze „Piplai” w reż. Joanny Drozdy w Teatrze Syrena w Warszawie. Czy teatralna przestrzeń, jej wystawność czy też kameralność, zmieniają Twoją perspektywę patrzenia na postać, którą grasz? Na aktorskie środki, których musisz użyć i którymi musisz się posłużyć oddając emocje, charakter i osobowość postaci?
– Środki wyrazu na pewno trzeba różnicować, bo przecież trudno na tych samych aktorskich nutach zagrać Normę w „Sunset Boulevard” i Hankę Bielicką w „Piplai”. Jedno się nie zmienia: w każdą sceniczną postać staram się wejść na sto procent, przez te dwie, trzy godziny nie tyle ją grać, co się nią stać. To kwestia szacunku dla widza i… dla samej siebie. Songi Janis Joplin śpiewałam przed widownią liczącą 1000 osób i taką, na której zasiadało 40 widzów. Zawsze z identycznym zaangażowaniem.
– „Po schodach schodzi elektryzująca gwiazda. Norma Jolanty Litwin-Sarzyńskiej jest zdecydowana i tajemnicza. Wzbudza skrajne emocje swoim komizmem i życiowym rozchwianiem, a jednocześnie zdaje się być niezwykle ludzka. Posługuje się przy tym nieraz przerysowanym stylem gry, tak charakterystycznym dla kina niemego. Idealnie operuje gestem, spojrzeniem, a nawet rodzajem sztuczności, która współgra ze sceniczną postacią” – napisał po premierze Piotr Sobierski w miesięczniku „Teatr”. Czy takie opinie wciąż jeszcze mobilizują Cię do dalszej pracy, czy podchodzisz do nich raczej z dystansem, lub też – jak mawiają co poniektórzy aktorzy (ja do końca im nie wierzę) – recenzje krytyków w ogóle Cię nie interesują.
– Ja też nie wierzę w tę obojętność na recenzje krytyków. No, chyba że ktoś się nazywał Tadeusz Łomnicki. Recenzje są ważne. To rodzaj łącznika między twórcami spektaklu i aktorami, a widzami. Ci ostatni wyrażają swoje opinie brawami, rzadziej gwizdami. Ale co myślą tak naprawdę? Krytyk jest niejako ich przedstawicielem. Zasadniczo miałam w życiu szczęście do dobrych recenzji, surowe krytyki jakoś mnie omijały. Nie mogę więc powiedzieć, że dzięki tym opiniom mogłam się czegoś nauczyć. Jednak terapeutycznie były jak wiatr w skrzydła; dodawały pewności siebie, utwierdzały w tym, co robiłam. Wracając na chwilę do tego, co napisał Piotr Sobierski. To bardzo ważna recenzja. I takie recenzje są szczególnie miłe i ważne, bo podkreślają to, co ciężko wypracowane, a nie zawsze zauważane. W tym przypadku chodzi o owo świadome przerysowanie postaci Normy i próbę zachowania balansu między sztucznością a naturalnością.
– Piotr Sobierski zwrócił również uwagę na współczesny wydźwięk bydgoskiej inscenizacji, przede wszystkim na to, jak dzisiaj w rzeczywistości teatralno-filmowej traktowane są dojrzałe aktorki, nie raz i nie dwa spychane z braku ról na obrzeża artystycznego życia. Ty do niedawna miałaś pod ręką wielką rolę Normy Desmond. A jak jest dzisiaj?
– Nastąpił powrót do „smugi cienia”… Postać Normy Desmond pokazała, że choć przez sto lat świat się zmienił diametralnie, to pewne rzeczy pozostają niezmienne. Gdy aktorka, wszystko jedno czy musicalowa czy dramatyczna, wkracza w pewien wiek, zainteresowanie jej osobą gwałtownie słabnie. Dobre role dla dojrzałych kobiet są nieliczne. Pozostają epizody, o które tym bardziej toczy się zacięta walka. Poza oczywiście wyjątkami, czyli aktorkami, których pozycja jest na tyle silna, że wiek się ich nie ima, jak choćby Krystyna Janda. I co teraz? Trzeba zewrzeć w sobie całą energię i moc. Nie czekać, ale wziąć się w garść i samej coś dla siebie stworzyć, tak jak niegdyś stworzyłam monodram o Janis Joplin.
– Coś się szykuje?
– Mam nadzieję. Wiele lat temu, wraz z moim mężem Piotrem [Piotr Sarzyński – dziennikarz tygodnika „Polityka”, krytyk i popularyzator sztuki – przyp. red.], z którym pracowałam także nad wspomnianym monodramem „Moja Mama Janis”, napisaliśmy scenariusz kameralnego spektaklu poświęconego Kalinie Jędrusik. Zamiast jednak szybko działać, zarejestrowaliśmy go w ZAIKS-ie, daliśmy do przeczytania kilku „ważnym osobom z branży” i czekaliśmy. A niedługo później wybuchł szał na Kalinę: film, monodramy teatralne. Ostatnio jednak uznałam, że do projektu warto wrócić. Tym bardziej, że jest to nie tyle opowieść o samej Kalinie, ale bardziej o tym, co się dzieje z dzisiejszym teatrem, obyczajami, karierami. Wszystko to w lekkiej, komediowej formule, w której duch Kaliny spotyka się z typową młodą gwiazdką znaną głównie z tego, że jest popularna.
– Wspomniałaś o dzisiejszych karierach… Myślę często, że świat Hollywoodu, nazywany „Fabryką snów”, z całym swoim koszmarnym okrucieństwem i pragnieniem osiągnięcia sukcesu za wszelką cenę, wcale nie jest tak odległy od tego, w którym teraz żyjemy. Oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji. Co czujesz dzisiaj, kiedy obserwujesz aktorów w mediach społecznościowych i to w jaki sposób próbują za wszelką cenę zyskać poklask, niezależnie od tego, jaka jest miara ich talentu? Poza tym dzisiaj rzeczywistość artystów jest równie silnie zdeterminowana bezlitosnym prawem rynku i potrzebą wpisania się w oczekiwania odbiorców.
– Na szczęście dla jednych, a nieszczęście dla innych mamy czasy, gdy wszystko wolno. Niektórzy większość wolnego czasu poświęcają na lansowanie się w mediach społecznościowych, co bywa zabawne, a nawet groteskowe, jako że trudno każdego dnia znaleźć kolejny ciekawy pretekst do pokazania się na zdjęciu lub opisania jakiegoś wydarzenia na Facebooku czy Instagramie. Ale w tym szaleństwie jest metoda, bowiem ci, którzy decydują o zawodowym życiu aktorów (reżyserzy, dyrektorzy teatrów) przy kompletowaniu obsad także coraz częściej zerkają na tzw. zasięgi, ilość lajków itd. Osobiście dużo bliższa jest mi postawa Jana Englerta, który, o ile pamiętam, nie ma nawet własnej skrzynki mailowej. Nie lubię dzielić się swoją prywatnością, wrzucać co chwila zdjęć, na których jestem szczęśliwa i roześmiana lub ściskam się z kimś znanym, sławnym czy bogatym. Pewnie na tym zawodowo tracę, ale już się nie zmienię.
– Przez siedemnaście lat byłaś na stałe związana z warszawskim Teatrem Syrena. Grałaś z największymi gwiazdami tej sceny, m. in. z Aliną Janowską, Teresą Lipowską, Tadeuszem Plucińskim, Romanem Kłosowskim, Lidią Korsakówną, Zofią Czerwińską. Jak wspominasz tamten okres i jak podchodzisz do zmian, które wciąż przecież zachodzą w teatrze, do tego, co teraz się w nim dzieje, zwłaszcza w teatrze muzycznym. Myślę choćby o obsadach, które wyłaniane są z reguły podczas organizowanych do każdego tytułu castingów.
– Drobne sprostowanie. Do „Syreny” trafiłam w 1997 roku, czyli 28 lat temu. Ech, łza się w oku kręci. Wymienieni przez ciebie aktorzy to byli wspaniali artyści, profesjonaliści w każdym calu. Traktujący swoje role bardzo poważnie, a równocześnie potrafiący się teatrem świetnie bawić. Dziś w kwadrans po zakończeniu spektaklu wszystkie światła w teatrze są pogaszone, każdy pędzi do domu. Kiedyś teatr – wiem, że to zabrzmi nieco patetycznie i pretensjonalnie – był takim drugim domem, tu tętniło życie towarzyskie. Żałuję więc tamtych klimatów, ale wiem, że czasy są po prostu inne.
A kwestia castingów. Cóż, teoretycznie wydaje się być najbardziej sprawiedliwą i obiektywną formą kompletowania zespołu. Pod warunkiem, że nie stanowi jedynie „przykrywki” dla wcześniej ustalonej już obsady. Realizatorzy mają alibi, nikt nic nie może zarzucić, bo przecież był casting. A wiele razy byłam świadkiem, że w tej rywalizacji przegrywali aktorzy wyśmienici i doskonale śpiewający, z dużo gorszymi, ale „zaprzyjaźnionymi”. Druga sprawa, że z castingów uczyniono jakiś fetysz, narzędzie demokratyzacji teatru, szczególnie w teatrach muzycznych. A przecież sztuka demokratyczna nie jest. Trochę to śmieszne i chwilami upokarzające, gdy w rywalizacji o rolę spotykają się wybitne gwiazdy i początkujące gwiazdki. Wiadomo dobrze, co potrafią te pierwsze i albo im się powinno proponować rolę, albo dać spokój z tym zapraszaniem na casting.
– Ja wciąż mam w pamięci, wspomniany już przez ciebie, spektakl poświęcony życiu i twórczości Janis Joplin. Czy jest jeszcze artystka tej miary, z którą chciałabyś się na scenie zmierzyć?
– Jest kilka wokalistek, które niezmiennie mi imponują. Od Niny Simone, przez Tinę Turner po Amy Winehouse. Monodram o Janis Joplin był jednak bardzo osobisty, w jej życiu znalazłam wiele wątków zbieżnych z moimi doświadczeniami, z czego można było utkać dramatyczną narrację. Nie sądzę, by to było do powtórzenia w formie spektaklu. Ale w formie koncertu? Kto wie. Choć tylko pod jednym warunkiem: musiałabym znaleźć własny, ciekawy pomysł na tych wokalistek utwory. Bo proste naśladowanie mnie nie interesuje.