„Frankenstein Show” wg Mary Shelley w reż. Rafała Dziwisza z Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie na 63. Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Mateusz Kaliński.
Odkąd przyjeżdżam na Rzeszowskie Spotkania Teatralne – i będzie już tego z siedem lat – do moich ulubionych wydarzeń należy ostatni, już pozakonkursowy spektakl pokazywany tuż przed wyłonieniem laureatów i laureatek danej edycji. Często – a właściwie głównie – pokazy te były przygotowywane przez studentów szkół teatralnych. Do często przeze mnie wspominanych należy między innymi głośny, radykalny i zadziorny Flying Fish w choreografii Ferenca Fehéra, przygotowany przez Akademię Sztuk Teatralnych – Wydział Teatru Tańca w Bytomiu. Pamiętam też całkiem dobrze Jutro zawsze będzie jutro na podstawie Songów Bertolta Brechta w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, które przygotowali studenci Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie – Filii we Wrocławiu. Spektakle przygotowywane przez studentów zawsze mają specyficzną, inną od repertuarowych wyjadaczy energię (nie stwierdzam jakości – jedynie idiom). Być może jest to jakaś młodzieńcza odwaga i radykalność (ho, ho, ho, to taki już pan stary, panie recenzencie?), być może adrenalina i chęć pokazania się dużej widowni. W tegorocznej edycji takim pokazem był Frankenstein Show zaprezentowany przez studentów specjalności wokalno-aktorskiej Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie.
Wyreżyserowany przez Rafała Dziwisza spektakl muzyczny (na podstawie adaptacji Wojciecha Kościelniaka) jest angażującą widza reinterpretacją słynnej powieści Mary Shelley o Victorze Frankensteinie (Mateusz Wróblewicz), naukowcu, pochłoniętym obsesją zdobycia władzy nad stwarzaniem życia. I raczej wiemy jak to dalej leci: tworzy swojego „potwora”, przerażony swym dziełem odrzuca za nie odpowiedzialność; stwór cierpi, bliscy naukowca cierpią, przypadkowi ludzie cierpią. I nawet Frankenstein trochę cierpi, ale dla niego nigdy nie miałem zbyt dużej dawki współczucia. Koniec końców to on skazał to, co powinno być martwe, na życie, a potem odmówił temu życiu – samotnemu, jak łatwo się domyślić – łaski stworzenia towarzyszki. Co tu czarować: sam sobie sprowadził na głowę kłopot, którym nie chciał się zająć.
Krakowska adaptacja podtrzymuje zasadniczy rys fabularny, jednak wprowadza kilka twistów. Przede wszystkim zmianie poddane zostały okoliczności powstania tej opowieści. Shelley swoje dzieło wymyśliła w osnutych legendą okolicznościach w czerwcu 1816 roku, kiedy to razem ze swoim mężem, Percym, lordem Byronem oraz Johnem Polidorem zabijała czas i nudę wymyślaniem opowieści grozy. Frankenstein Show akt tego pierwszego, zaimprowizowanego opowiadania przenosi na dziecięcy oddział onkologiczny, gdzie dzieci zabawiają się się opowiadaniem historii. Uaktywnia to dość ciekawy trop: historia o próbie przezwyciężenia śmierci oraz zdobyciu władzy nad życiem jako takim wytworzona przez dzieci, których życie jest warunkowe. Przy tym charakter większej części spektaklu – czyli stara, dobra i przede wszystkim zabawna makabreska – wskazują na to, że nie tyle chodzi o pragnienie absolutnej władzy nad naturą stworzenia, ile wykorzystanie opowieści o śmierci w celu okiełznania lęku.
Kolejną istotną zmianą jest obsadzenie w typowo męskiej roli potwora (kilku zaledwie spośród wielu: Boris Karloff, Robert De Niro czy ostatnio Jacob Elrodi) Ingi Chmurzyńskiej. Przyniosło to jednak dość interesujący trop do interpretacji (co nam mówi ożywienie stwora, który jest kobietą?), ale także zaprezentowało inną nieco pracę z ciałem, niż prezentowały klasyczne interpretacje tej postaci. Chmurzyńska przeprowadza swoją postać – która także w powieści musi nauczyć się sprawnego korzystania z ciała – przez transformację od niezgrabności po świadome, wyemancypowane, w jakimś stopniu być może nawet pewne własnej seksualności istnienie (wydaje mi się, że taki był cel ubrania aktorki w krwistoczerwoną suknię wieczorową). Koresponduje to w mojej opinii z kryptograficznym charakterem powieści gotyckiej, która osadzona w kontekście politycznym i społecznym (np. niedawna dla Shelley rewolucja francuska czy oświeceniowy „wiek rozumu”), była szansą dla autorów i autorek, aby zakamuflować być może dość kontrowersyjne dla odbiorców sensy i treści.
Należy pamiętać, że spektakle dyplomowe rządzą się nieco innymi prawami niż produkcje z profesjonalnych teatrów repertuarowych. Istotne dla takiego przedstawienia jest przede wszystkim możliwie najszersze przedstawienie możliwości i warunków aktorskich czy wokalnych całej obsady; dramaturgia, cieniowanie czy podział ról natomiast znajdują się na nieco dalszym planie. Nie twierdzę, że Frankenstein Show był złym czy nieudanym spektaklem – w żadnym wypadku. Powinniśmy jednak brać poprawkę na to przy ocenianiu całości, która mogła sprawiać wrażenie nieco przeładowanej. Dość nietypowa logika rozwoju fabuły (bardzo dużo miejsca zostało poświęcone rozwojowi sytuacji scenicznej, skonkludowanie wątków przebiegło dość szybko) także była pretekstem dla aktorów i aktorek do zaprezentowania swojej gotowości scenicznej. Trudno przy tym wskazywać na lepiej czy gorzej przygotowanych studentów, ponieważ każda z obsadzonych osób pokazała, że jest w stanie udźwignąć przedstawienie repertuarowe, oferując przy tym porządnie wypracowany w szkole teatralnej warsztat aktorski.
Jak to się mówi – studenci mają fach w ręku. Wiedzą co i jak zrobić ze sobą na scenie. IV rok specjalności wokalno-aktorskiej AST można zatem uznać za dobrze wyszkolony i wpuszczać na profesjonalne sceny teatralne. A więc – dyrektorzy i dyrektorki, reżyserzy i reżyserki – telefony w dłonie i proszę dzwonić. Bo wam ktoś zgarnie zdolną młodzież sprzed nosa. Lista nazwisk poniżej.
 
 
       
                                           
                                          