EN

23.11.2023, 11:18 Wersja do druku

Studium grzechów

„Suor Angelica & Gianni Schicchi” Giacoma Pucciniego w reż. Ewy Rucińskiej w wykonaniu studentów Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Michał Ostoja-Ostaszewski

Jak ten czas leci. Wydawałoby się, że dopiero niedawno byłem w Filharmonii Narodowej na koncercie dyplomowym Rafała Janiaka – skądinąd mojego rówieśnika – a dziś jest on dziekanem Wydziału Dyrygentury Symfoniczno-Operowej UMFC oraz szefem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi. W obu miejscach ma sposobność pracować z Ewą Rucińską, która w tym roku wyreżyserowała w Łodzi nieźle przyjętego „Fausta”, w zeszłym zaś przygotowała z warszawskimi studentami spektakl dyplomowy złożony z dwóch jednoaktówek Pucciniego – „Siostry Angeliki” i „Gianniego Schicchiego”. Obecnie dyptyk po półtorarocznej przerwie wznowiono – a że premiera nie wzbudziła szczególnego zainteresowania recenzentów (jedyne dłuższe omówienie popełnił Tomasz Pasternak na portalu Orfeo), warto napisać o tym przedsięwzięciu szerzej.

Już po pięciu minutach jasna staje się jedna rzecz: Rucińska – jak na młodą reżyserkę, która pracując nad Puccinim miała jeszcze przed sobą pełnospektaklowy debiut w profesjonalnym teatrze – dysponuje wprost wyśmienitym warsztatem. Umie prowadzić śpiewaków tak, by ani na chwilę nie wypadali z rytmu, prostymi gestami przekazywali maksimum treści, dostrajali się do siebie w zbiorówkach. Doskonale operuje światłem i zna się na rzeczy, gdy chodzi o scenografię – mimo że nie pozwala tu szaleć ani sala Młynarskiego w Operze Narodowej, ani budżet studenckiego spektaklu. Gdy zaś idzie o ujęcie poszczególnych scen, oryginalne i nader wymowne koncepty przychodzą jej jeden po drugim.

Dlaczegóż więc – dlaczegóż! – w „Angelice” wykorzystała cały ten piekielny pomyślunek, by historię Pucciniego uprościć do reporterskiego obrazka o przemocowym klasztorze w przemocowym świecie, do plakatu, od którego jednostronności zwyczajnie zęby bolą?

Wszystko tu jest tak oczywiste, że irytujące – zwłaszcza w zestawieniu z dużo bardziej zniuansowanym librettem. Habity zakonnic wzięto prosto z serialowego Gileadu, zmieniając tylko kolor. Przeorysza (Estera Wityńska) to bezduszny potwór o wzroku Meduzy, który za drobne przewinienie posyła jedną z sióstr błyskawicznym ciosem na glebę, a innej, lubiącej dobrze zjeść, obiecuje z miłym uśmiechem porzeczki tylko po to, by w ostatniej chwili wysypać je przed nią na podłogę jak zwierzęciu. Księżna (Aleksandra Utracka-Skoczeń) to Cruella de Mon z dodatkowym krzyżykiem na karku. W scenie, gdy wyjaśnia ona Angelice (Yao Li), że jej siostra Anna Viola wychodzi za mąż „za kogoś, kto bierze ją mimo hańby, jaką okryłaś nasz biały herb” dostajemy scenę przemocy domowej w wykonaniu tej (u Pucciniego nieobecnej osobiście) pary. Synek Angeliki od pierwszej minuty promenuje po scenie tak regularnie, że dostajemy nie tylko spoiler, ale i sugestię (chyba jednak sprzeczną z zamysłem reżyserki), iż brak macierzyństwa to jedna z przyczyn nieszczęść zakonnic w ogóle. I tak dalej aż do finału, w którym bohaterka popełnia samobójstwo, modlące się równolegle mniszki mają zasłonięte oczy, aniołów z libretta brak, ale na szczęście pojawia się zmarłe dziecię, by zaprowadzić mamę do nieba.

Rozumiem, że Rucińska czytała te same, co ja, współczesne reportaże i książki o życiu w zakonach. Tam istotnie nie brak podobnych wątków, a bywa, że i bardziej drastycznych. Tyle że już dawno przestały one być odkryciem – dekadę temu ten sam UMFC przygotował inną inscenizację „Angeliki” w podobnym anturażu, gdzie na koniec gnębione siostry podnosiły bunt. A przecież Puccini, brat zakonnicy, nie tak to zaplanował: w jego klasztorze jest hierarchia, jest dyscyplina, ale jest też poczucie wspólnoty. I, z drugiej strony, nie napisał jednoznacznego happy endu: główna bohaterka „słyszy głosy aniołów”, ale czy naprawdę anioły wstawiają się za nią do Madonny, czy to przedśmiertny majak? Nie mówiąc o tym, że Madonna pojawia się tam przed konającą osobiście, wraz z jej dzieckiem. U Rucińskiej został tylko chłopczyk, gdy Matka Boża gdzieś się zapodziała: w dzisiejszych czasach najwidoczniej nawet cud musi być świecki.

W całym tym przedstawieniu jest jednak scena, która odchodzi od poetyki reportażu interwencyjnego z morałem: męki Angeliki krótko po rozstaniu z ciotką, gdy inne mniszki stają nad nią ze szpalerem lampionów. A my nie wiemy, czy – choć chcemy w to wierzyć – pod czarnym księżycem (ważny w tej inscenizacji symbol) światełka uwięzionych w klasztorze kobiet płoną jak gorejące serca, czy może to znicze nad ciałem, które żyje już tylko w oczekiwaniu na śmierć. Na dobrą sprawę trudno orzec, czy to w ogóle mniszki stają nad biadającą siostrą, czy anioły – przewidywane co prawda przez Pucciniego w innym miejscu – przyszły czuwać nad bolejącą Angeliką i ulżyć jej w cierpieniu. A gdy Przeorysza gasi zdmuchnięciem lampę zbłąkanej podopiecznej, raz wreszcie symbol nie sprawia wrażenia wziętego z kart książek Justyny Dżbik-Kluge i Kopińskiej. Magia teatru zastępuje dosłowność i – wbrew temu, co się chyba wydawało Rucińskiej – nie unieważnia pokazanej na scenie ludzkiej rozpaczy.

Niestety, to tylko epizod. Ogólnie rzecz biorąc, „Siostra Angelika” zostawiła mnie zgrzytającego zębami i oblanego zimnym potem, co by się stało, gdyby ktoś Rucińskiej powierzył „Dialogi karmelitanek”.

A po przerwie zaczął się „Gianni Schicchi”, i nagle odmieniło się wszystko. Kontrast nie mógłby być wyrazistszy – także dlatego, że jeśli w „Angelice” na scenie królował minimalizm, dom zmarłego Buosa Donatiego zaściełały całe sterty rozmaitych gratów. Inwencja reżyserki zrodziła tym razem przykuwającą uwagę od pierwszych chwil farsową opowieść o zachłannej, toksycznej rodzinie, we współczesnych dekoracjach, ale z przymrużeniem oka – ta scenka chodzenia po wygiętych grzbietach Donatich, ten przytulany przez Schicchiego szkielet Buosa, ten niemy film, w który wskakuje na chwilę tytułowy bohater! Na osobną pochwałę zasługuje podejście do kostiumów. Choć to ubiory, jakie regularnie widujemy na ulicy, udało się nimi bez pudła oddać zarówno zwyczajność Rinuccia, jak i nuworyszostwo Schicchia – istnego Edka ze złotym łańcuchem, w hawajskiej koszuli i jednej (sic!) czerwonej skarpetce. Ile zaś potu trzeba było przelać na próbach, by uzyskać u śpiewaków taką naturalność pantomimicznych gestów, mogę jedynie zgadywać.

W tym wszystkim łatwiej zadumać się nad chciwością krewnych zmarłego Buosa, niż nad dramatem Angeliki. Może właśnie dlatego, że pewne rzeczy łatwiej trafiają do widza, gdy postępuje się odwrotnie, niż zalecała kiedyś Maja Kleczewska – to znaczy nie wbija mu „widelca w oko”.

Pewna wnikliwa recenzentka napisała kiedyś, że prawdziwie wybitny śpiewak potrafiłby uratować nawet złe przedstawienie, przemieniając sztuką wokalną papier i inkaust w złotogłów i krew. Potrafiła to choćby Adriana Ferfecka we wspomnianej już poprzedniej inscenizacji „Angeliki” na UMFC; wróżyłem jej wówczas na łamach „Ruchu Muzycznego” blask gwiazdy i z radością donoszę, że się sprawdziło.

Yao Li niestety nic takiego nie wróżę. Po jakimś kwadransie można się już zorientować, że jej zgaszona Angelika to nie tyle efekt pomysłu na rolę, co warunków głosu – matowego, średnio ciekawego, zdradzającego braki alikwotów i niekiedy wolumenu. Słynna fraza „Sorella di mia madre, voi siete inesorabile!” w dobrym wykonaniu przejmuje siłą wyrzutu; tu, odklepana na szybko, przywodzi na myśl eksperyment ambitnego programisty, który postanowił zestroić z orkiestrą syntezator mowy. Potem dobija nas jeszcze suche jak pieprz „Morta…” i monotonna jednostajność arii „Senza mamma”. Kilka ładnych forte w strategicznych miejscach to za mało, by rozgrzeszyć podobne wykonanie.

Trzeba jednak koniecznie dodać, że współwinnym grzechu jest dyrygent Rafał Janiak. Jak na profesora uczelni muzycznej i szefa dużej polskiej opery wręcz zadziwiająco nie umiał się on wsłuchać w warunki wokalne studentów, a tym bardziej godnie im partnerować. Problemy z przebiciem się przez orkiestrę miewała nie tylko Li, lecz i cały chór zakonnic, podobnie jak wykonawcy w „Schicchim”. Być może ten brak wsparcia sprawił, że występ większości z nich przeszedł bez wrażenia. Wszelako jedna osoba wyróżniła się nawet w takich warunkach: Barbara Sybilska (Siostra Osmina), której jasny i dźwięczny sopran przywodzi na myśl skowronka, a młodzieńcza energia Anię z Zielonego Wzgórza; w ogóle mnie nie zdziwiło, że po sprawdzeniu ta 24-letnia sopranistka okazała się też tancerką, modelką i jeszcze influencerką na Instagramie. Na pochwały zasługuje także silny i nieźle prowadzony głos Aleksandry Utrackiej-Skoczeń, akurat dobrze pasujący do koncepcji Księżnej jako szwarccharakteru bez skrupułów.

Kontrast między „Angeliką” a „Schicchim” na korzyść tego ostatniego ujawnił się też w obsadzie partii tytułowych. Nie byłem jedynym, który nie chciał wierzyć, że Mateusz Michałowski – mimo młodego wieku już laureat konkursów – jest nadal studentem. Schicchi przyćmił wszystkich, gdy tylko pojawił się na scenie – naturalnością swojej vis comica, cudowną pracą ciałem, wyjątkowo dostosowanym do roli emploi. Dotyczy to i głosu: Michałowski dysponuje chropawym, wspaniale elastycznym barytonem, w odpowiednich momentach płynnie przechodzącym w nieodparcie wyrazisty falset. Kroi nam się wybitny odtwórca ról tzw. charakterystycznych, z widokami na sporą karierę; mimo innego fachu nie umiałem pozbyć się skojarzeń z Pawłem Wunderem, niegdysiejszą gwiazdą Wielkiego, pamiętnym do dzisiaj Królem Ubu. Zresztą głos Michałowskiego ma takie podparcie i tak naturalne góry, że być może dałby sobie radę z pewnymi partiami „barytenorowymi”, z pogranicza. Z drugiej strony śpiewak, który na studiach jest Schicchim tej klasy, ma wszelkie zadatki, by za parę lat zostać wspaniałym Scarpią.

Większość obsady pod względem aktorskim nie pozostała daleko w tyle za Michałowskim, za to wokalnie (z ważnym wyjątkiem Szymona Bołtralika, genialnego Spinelocchia) była najwyżej przeciętna. A w jednym wypadku nawet przeciętności osiągnąć się nie udało – niestety, chodzi o Laurettę, dla której przecież Puccini napisał najbardziej znany fragment tej opery. Z wykonania „O mio babbino caro” przez Marię Kopińską zapamiętam spektakularne załamanie głosu, bardzo głośne nabieranie oddechu i… świetne slapstickowe gagi, jakimi ozdobiła tę arię reszta obsady. Przy reżyserce klasy Rucińskiej czasem większe wrażenie robi to, jak słuchają, niż to, jak śpiewają.

Tak to bywa w sztuce. Ewa Rucińska nie byłaby pierwszą artystką, której wychodzi banał przy próbie powiedzenia Bardzo Ważnych Rzeczy, za to udają jej się rzeczy faktycznie ważne, gdy zakreśla sobie cele mniej górnolotne i podchodzi do nich, by tak to ująć, bez spiny. Nie wiem, w którą stronę reżyserka się ostatecznie rozwinie, podobnie jak nie wiem, gdzie za kilka lat będzie Sybilska, Bołtralik, a zwłaszcza Michałowski. Wiem natomiast, że ich drogę warto z uwagą śledzić.

A swoją drogą chyba pierwszy raz uświadomiłem sobie, że choć „Angelika” i „Schicchi” w oryginale mają trzeciego towarzysza – raczej omijany przez studentów „Płaszcz” – coś je jednak łączy: motyw grzechu. Angelika w finale prosi o rozgrzeszenie Madonnę, Gianni – bardziej bezpretensjonalnie – widzów. Sądząc po owacjach nie mam wątpliwości, komu ostatecznie odpuszczono.

Tytuł oryginalny

Studium grzechów

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Tomasz Flasiński

Data publikacji oryginału:

23.11.2023