Moje pierwsze spotkanie z jego aktorstwem – jak u tak wielu widzów mojego pokolenia – odbyło się właśnie w telewizji. Widziałem go jako Osińskiego w „Ostrym dyżurze” Jerzego Lutowskiego, jako Cesarza Mikołaja I w „Maskaradzie” Iwaszkiewicza, jako Duke’a Mantee w „Skamieniałym lesie”, czy w „ Po upadku” Arthura Millera. W tych rolach nie próbował być bardziej wyrazisty niż tekst, który mówił – to słowo było jego narzędziem i materią. Zawsze słuchało się go jak dobrze napisanego eseju – nie po to, by zostać porwanym, ale by zostać poruszonym.
Z czasem uświadomiłem sobie, że Łapicki nie tyle „grał” rolę, ile ją czytał – w pełnym, szlachetnym znaczeniu tego słowa. W jego aktorstwie i reżyserii kryła się filologiczna czujność, szacunek wobec tekstu, niemal akademicka odpowiedzialność za każde wypowiadane zdanie. Miałem wrażenie, że nie pozwalał sobie – ani innym – na skrót, uproszczenie czy fałsz.
W teatrze był obecny nie tylko jako aktor. Był reżyserem, który świadomie usuwał się w cień. Mawiał: „Dobry reżyser to taki, którego w przedstawieniu nie widać.” W świecie, który przez dekady przyzwyczaił nas do postrzegania reżyserów jako demiurgów, była to niemal deklaracja ideowa. Jego teatr nie szukał „nowego języka”, lecz czystości formy. Nie efektów, lecz sensu.
Pamiętam jeden szczególny moment – spektakl „Wilki w nocy” Rittnera w Teatrze Polskim. Być może to było moje pierwsze zetknięcie z Łapickim na żywo, poza ekranem. Grał tam Prokuratora – rolę pozornie drugoplanową, ale niepokojąco mocną. Miał w sobie zimno i racjonalność, ale nie był pozbawiony współczucia. Mówił tonem człowieka, który wie więcej, niż gotów jest powiedzieć. I właśnie to napięcie – między wiedzą a wypowiedzeniem – było jego znakiem rozpoznawczym. Był obecny nawet w milczeniu.
Jako reżyser wielokrotnie wracał do Fredry, Rittnera, Perzyńskiego – autorów, których inni zbyt często spychali na margines, uznając za „anegdotycznych”. On czytał ich serio. Z Fredry potrafił wydobyć nie tylko lekkość, ale i ironię, rytm, psychologiczną subtelność. W „Ślubach panieńskich”, „Pierwszej lepszej”, „Damach i huzarach” czy „Mężu i żonie”. Jego inscenizacje nie były próbą „odkurzenia klasyki”, lecz przywrócenia jej naturalnego tembru. Nie chciał jej modernizować – chciał, byśmy ją usłyszeli. I udawało się. Bo miał coś, co dziś w teatrze bywa rzadkością: słuch na język.
Był dla polskiej sceny kimś w rodzaju strażnika klasycznego stylu. Strażnika słowa. Nie klasycyzującego konserwatysty, lecz kogoś, kto rozumiał, że język ma swoje zasady, rytm i wagę. Kiedy inni grali emocjami, on grał frazą. Kiedy wielu szukało nowych tematów, on przypominał, że wszystko już zostało powiedziane – tylko trzeba to umieć powiedzieć na nowo.
Dla jednych był „amantem z lat pięćdziesiątych” – z nienaganną fryzurą, szarmanckim gestem, dystyngowaną dykcją. Dla mnie – był artystą refleksyjnym, świadomym, coraz bardziej skupionym nie na sobie, lecz na pytaniu, jak teatr może mówić prawdę.
Po jego śmierci zabrakło w polskim teatrze tej właśnie tonacji: eleganckiej, intelektualnej, zdystansowanej, ale głęboko wiernej literaturze. Brakuje jego głosu – tego spokojnego, wyważonego tonu, który przypominał, że teatr to nie tylko emocje, ale i myśl. Że aktor jest nie po to, by błyszczeć, ale po to, by tekst mógł mówić.
I Andrzej Łapicki – jako jeden z ostatnich – naprawdę to rozumiał.