„Miarka za miarkę” Williama Shakespeare'a w reż. Dana Jemmetta z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach na 61. Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych - 02. Festiwalu Arcydzieł. Pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku festiwalowym STARY WSPANIAŁY ŚWIAT.
Jan Kott w eseju Głowa za wianek i wianek za głowę stwierdza, że Miarka za miarkę, „niezależnie od podziału na akty i sceny, albo raczej wbrew niemu, rozpada się również na dwie części: część pierwszą zmierzającą do rozwiązania tragicznego i część drugą – do rozwiązania komediowego. Można nawet dokładnie podać, w którym miejscu sztuka Szekspira jest rozłamana (…), kiedy Książę w przebraniu zakonnika proponuje Izabeli „zastępczynię” w schadzce z Angelem”. I tak dokładnie wydaje się być w kieleckim spektaklu Dana Jemmetta, bo od razu trzeba powiedzieć, że w teatralnych adaptacjach tego dramatu nie jest to takie oczywiste. Wszystko zależy od jednej z ostatnich scen Miarki, w której książę Vincentio, uporawszy się z prawem i sprawiedliwością, postanawia zakomunikować Izabeli swoją chęć ożenku z nią. Jeśli spotyka się ona z aprobatą czy wręcz radością dziewczyny (tak było zazwyczaj), możemy nazwać Miarkę za miarkę komedią, jeśli nie, utwór staje się w swej wymowie dużo bardziej mroczny.
Kilka lat temu w Pradze, Jan Klata w znakomitej adaptacji tego dramatu, zrealizowanej w Divadle pod Palmovkou nakazał Izabeli zostać sam na sam z Vincentiem, który w finałowej scenie zamienia się w starego, obleśnego, perwersyjnego dziada. W kontekście tego, że dopiero co udało jej się uratować od molestowania ze strony Angela, żądającego usługi seksualnej w zamian za ułaskawienie jej brata, los dziewczyny staje się co najmniej dramatyczny, bo biedaczka wpada „z deszczu pod rynnę”. Jeszcze dalej posunął się z kolei w Moskwie Jurij Butuzov w jednej z najlepszych szekspirowskich adaptacji, jakie widziałem, zrealizowanej na początku ubiegłej dekady w Teatrze im. Wachtangowa. Nie dość, że Vincentio okazał się de facto Angelem, to jeszcze brał sobie od Izabeli w finale to, czego mu odmawiała – gwałtem. Gdy Izabela po wszystkim próbuje powtórzyć pierwszą scenę opowieści, w której cieszyła się życiem, wystawiając do słońca niewinną buzię, okazuje się, że to już niemożliwe. Dziewczyna wystawia ją wprawdzie do słońca, ale zamiast radości i uśmiechu, na jej twarzy pojawiają się łzy, a ciałem wstrząsa spazmatyczny płacz. Miarka za miarkę przeobraziła się tym samym w tragedię. Tragedię dziewczyny na łasce sukinsyna oraz społeczeństwa i świata na łasce dzierżącego władzę twardą ręką potwora.
Danowi Jemmettowi w Kielcach bliżej do Szekspira, choć i on do tej opowieści dodaje od siebie znaczący element. Oto niemłody i niezbyt atrakcyjny Vincentio w brawurowej odsłonie Jacka Mąki proponuje Izabeli ślub, ale robi to grzecznie, z wyraźnym zawahaniem, jakby nieco wstydząc się myśli o ślubie z dwadzieścia lat młodszą dziewczyną. Ta z kolei, reagując na niespodziewane umizgi jowialnego księcia, wymierza mu siarczysty policzek i znika ze sceny. W ten sposób władza zostaje ośmieszona, a Miarka za miarkę w wydaniu kieleckim staje się komedią, i to od razu niemalże slapstickową (motywów tego typu jest dużo więcej, choćby te związane z toaletami), choć wydaje się, że humor adaptacji Jemmetta ma dużo głębsze korzenie, sięgające na pewno commedii dell’arte, a może dalej, do średniowiecza. Gdy się bowiem przypatrzeć scenie utarczek bohaterów ze skazanym na śmierć pijakiem Barnardynem, który za nic na świecie nie chce umrzeć, bo przez picie jest na śmierć po prostu niegotowy, nie sposób nie pomyśleć o słynnej scenie targowania się trzech Maryi z aptekarzem Rubenem o święte oleje w misterium Mikołaja z Wilkowiecka Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim. Myślę oczywiście o kwestiach konstrukcyjnych, a więc o roli, jaką tego rodzaju scena pełniła w danej opowieści, będąc przede wszystkim elementem humorystycznym, ale też i chwytem narracyjnym, mającym budować dramaturgię i napięcie opowiadanej historii.
Gdy Izabela policzkuje księcia, dzieje się coś jeszcze: nagle robi się „strasznie” i „śmiesznie” jednocześnie, bo właśnie te żywioły, splecione ze sobą w scenicznej adaptacji Jemmetta niczym warkocz, rządzą niepodzielnie w kieleckiej inscenizacji. Wskazuje na to już sama dekoracja, wykorzystująca scenę obrotową: z jednej strony mamy bowiem panoptikalne więzienie (zbudowane na płaszczyźnie półokręgu w taki sposób, żeby znajdujący się w jego centrum naczelnik czy inny strażnik mógł w dowolnej chwili obserwować więźniów, nieświadomych w ogóle tego faktu – weneckie lustra), z drugiej rodzaj peep show, które wprawdzie w zupełnie innym celu używało podobnej techniki. Mamy więc świat skurwiałej władzy oraz świat władzy kurewstwa, splecione ze sobą w wiecznym uścisku i budzące trwogę bądź perlisty śmiech, w zależności od tego, kim jest osoba wpadająca w ich miażdżące tryby, i jak skończy. Na chodzeniu zresztą po niezwykle cienkiej linie tej paraleli, wyraźnie akcentującej różne mieniące się tematy i punkty widzenia postaci, buduje Jemmett dramaturgię całości, każąc widzowi nieustannie oglądać zapisaną u Szekspira opowieść z coraz to innej strony i w nowym świetle. W efekcie tego zabiegu nie tylko zaczynamy w tej opowieści aktywnie uczestniczyć, ale po jakimś czasie stajemy się jej częścią. Z zastrzeżeniem, że jest ona jednocześnie jakąś konkretną historią jakichś ludzi oraz dziejącym się zawsze i wszędzie mitem.
Co do jakości spektaklu – jest to dzieło pęknięte, gdyż nie wszyscy aktorzy (jak sądzę) zrozumieli, że grają nie tyle postaci, ile raczej trupę aktorską, która – bawiąc się teatrem – przedstawia śmiertelnie poważną i niepoważną zarazem opowieść, wcielając się w występujące w niej postaci. To niby rzecz w tej realizacji niepierwszoplanowa, a jednak odrobina (za dużo też byłoby źle) dystansu decyduje tu arbitralnie nie tylko o jakości wykonania tej komediowej tragedii czy też tragicznej komedii, lecz przede wszystkim o jej skuteczności w komunikacji z widzem, a tego, mam wrażenie, odrobinę w Rzeszowie zabrakło. Dowodem na to było pospektaklowe spotkanie z twórcami, na którym widzowie podnosili temat nie teatru Jemmetta, a zawiłości fabuły, powstało zatem wrażenie jakby istota tego, co brytyjsko-francuski reżyser chciał za pomocą Szekspira powiedzieć, gdzieś umknęła, nie przenosząc się przez czwartą ścianę. Na pewno za to przeniosła się ścieżka dźwiękowa: do dziś mi szumią w głowie a to Eternal flames The Bangles, a to Wicked games Chrisa Isaacka. I oczywiście to, czego słuchał podczas pracy więzienny strażnik, ale to z kolei nie nadaje się do opisywania na pruderyjnym festiwalowym blogu. Szekspirowski Wiedeń, miasto burdeli, rozpusty i obrzydliwego kupczenia ciałami, zarówno na ulicy, jak i w polityce, na szczęście jest od Rzeszowa, Kielc i całej Polski odpowiednio daleko…