„Imagine” w reż. Krystiana Lupy, koprodukcja Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Powszechnego w Warszawie. Pisze Szymon Białobrzeski w Teatrze dla Wszystkich.
Jak twierdzi Andrzej Leder, „słowo imaginarium zawiera w sobie rdzeń odwołujący się do wyobrażenia (…) wskazuje na zespół archaicznych i niezwykle trwałych wyobrażeń dominujących w naszej świadomości i nieświadomości społecznej. Te wyobrażenia pozwalają utożsamić wszelkie nowe postaci i wydarzenia z tym, co od dawna znane, nadać sens działaniom innych i usprawiedliwić swoje. Imaginarium więc to najważniejsze figury zbiorowo przeżywanego dramatu, w który wpisywane jest każde doświadczenie”. Krystian Lupa w swoim spektaklu Imagine prezentuje bohaterów, którzy swoje imaginarium utracili.
Spektakl zaczyna się w momencie, gdy pogrążony w depresji Antoni podnosi się, aby przygotować się na przyjście kilkorga osób, z którymi dzielił przeszłość. Bohater ustawia kamery skierowane zarówno w stronę sceny, jak i widowni, jak gdyby publiczność była poddana tej samej obserwacji, co nadchodzący goście. Akcja rozgrywa się w niespiesznym tempie, stopniowo przedstawiając poszczególne postacie. Wypowiedzi bohaterów wskazują, że znają mieszkanie, ale jak gdyby z poprzedniego życia. Kojarzą też siebie nawzajem, ale jak przez mgłę – nie ma między nimi swobody. Elementem jednoczącym jest Antoni. Dlaczego sprowadził „wszystkich” do domu? Bo spierdolili. Spierdolił każdy z osobna. Każdy spierdolił, zapominając o Johnie Lennonie?
Między buntem a bezsilnością
Intrygujące jest to, jak kameralne konfrontacje między Antonim a jego gośćmi powoli zmierzają ku wielopłaszczyznowej eskalacji. Nietuzinkowy powód spotkania i nieoczekiwany wybuch agresji gospodarza zmuszają bohaterów do zmierzenia się z ideami, które zdążyli pogrzebać. Nie są w stanie choćby uśmiechnąć się na myśl o świecie bez Nieba, bez Piekła, bez państw, bez powodów do zabijania… Mówią językiem biednym, obdartym z wyobraźni, niezdarnym, martwym. „Kurwa” czy „gówno” są jedynymi słowami, przez które przemawia autentyczność, słowami, w obliczu których gombrowiczowskie maski powoli kruszeją.
Początkowo oskarżenia o porzucenie hipisowskiego etosu spotykają się z oburzeniem zebranych – czasem czysto emocjonalnym, innym razem popartym filozofią czy życiowym doświadczeniem. Siedzą niczym uczniowie Chrystusa po złożeniu go do grobu. Z czasem jednak spotkanie staje się coraz bardziej burzliwe – nie chodzi bowiem o ułożenie planu politycznego w myśl tytułowej piosenki, ale właśnie o wskrzeszenie imaginarium – wiarę i dążenie do realizacji utopijnych idei Lennona. Momentem ostatecznego wyzwolenia z okopów współczesności wydaje się niczym nieskrępowany taniec w rytm piosenki Don’t Let Me Down. Jest to moment ostateczny, ale też najbardziej wzruszający w całym spektaklu – chwila, w której dotychczas kreujący się bohaterowie na chwilę stają się pełnią, nie myślą o realizowaniu etosu – oni są etosem, są wolni.
Historia zatacza jednak koło – żywiołowy taniec przemienia się w narkotyczny obrzęd, któremu towarzyszy wyobrażenie samego proroka – Lennona. Postacie stopniowo się rozbierają. W tle wybrzmiewa tekst Skowytu Allena Ginsberga. Reżyserowi udaje się przeobrazić intelektualną dysputę w orgię, a może raczej symfonię zagubionych ciał, ludzi, którzy na naszych oczach umierają na nowo. Jak pisał wspomniany poeta: „Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem, głodne, histeryczne, nagie”. Imaginarium zostaje wskrzeszone, jednak ostatecznie zamiast miłości budzi niepokój. Chyba tylko reżyser z doświadczeniem i klasą Lupy jest w stanie pokazać nadludzką walkę z „niemożnością” – czy, jak sam zaznaczył, próbę prześcignięcia i zastąpienia Boga. Ukazać to wszystko, jednocześnie nie bojąc się przedstawić swoich młodych wyznawców jako śmiertelników naznaczonych pychą, słabością, tchórzostwem czy indywidualizmem posuniętym do granic możliwości.
Ale to nie tylko Lupa – to również aktorzy przekraczający fizyczne i psychiczne bariery praktycznie w każdej ze scen. Każdy z nich łączy w sobie obrzydliwość z atrakcyjnością, ale również fikcję z rzeczywistością. Spektakl ma bowiem kilka scen, które każą widzowi zadać sobie pytanie – czy to jeszcze aktor, czy już postać?
Spektakl jako ostrzeżenie – dokąd zmierza współczesność?
Jednak w połowie dzieło diametralnie zmienia swój charakter na rzecz spojrzenia w przyszłość. Pokazuje świat, w którym jakiekolwiek imaginarium nie jest możliwe, w którym człowiekowi brakuje słów, gestów, jego samego. To jednak tylko czubek góry lodowej – mnogość tematów politycznych, metafizycznych czy obyczajowych, jakie pojawiają się w drugiej części spektaklu, wylewa się ze sceny. Pozwala na to forma – główny bohater kroczy między rzeczywistościami niczym Gustaw czy może raczej Beniowski. Zatrzęsienie lokacji i tematów, połączone z transgresyjnym podejściem do postaci, zaburza jednak przekaz dzieła. Kapitał kulturowy reżysera jest niepodważalny, jednak marnuje się w momencie, gdy bohaterowie zamiast ścierać się w słownych pojedynkach, wygłaszają filozoficzne elaboraty. Kontrą do lejących się strumieniami słów jest niczym nieskrępowana nagość osamotnionych ciał. Ta jednak słabnie ze sceny na scenę – gest ogołocenia w imię silnego manifestu zamienia się po prostu w rutynowe zdejmowanie ubrań.
Ciężko nie docenić dialogu między teatrem a różnego rodzaju multimediami, rozmachu genologicznego czy scen wyrosłych z tradycji performansu. Szkoda tylko, że przez słaby szkielet scenariuszowy zabiegi łatwo ulatują, zamieniając się w pusty skandal – mimo że niewątpliwie stoi za nimi szczytna idea czy może raczej przestroga przed piekłem współczesności. Paradoksalnie, żeby opowiedzieć o globalnych kryzysach, Lupa nie musiał ruszać świata czy wręcz kosmosu – wystarczyło pozostać przy kilku postaciach krążących wokół kanapy, postaciach złożonych bardziej niż kosmos i wszystkie możliwe światy razem wzięte.
Imagine jest dziełem bezkompromisowym, przesiąkniętym twórczą erudycją, wynikającą z głębi myśli i niepohamowanej wrażliwości. Stawia widzowi wyzwanie, krzyczy: WYOBRAŹ SOBIE, a gdy ten w końcu wykona polecenie, wzbudza smutek, litość i tęsknotę. I chyba dla tych trzech odczuć warto zobaczyć wznowiony spektakl Lupy.