„Uwolnienie” Zenona Fajfera w reż. Kuby Kowalskiego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Kamil Bujny w ”Teatrologii.info”.
Wydaje się, że Uwolnienie Zenona Fajfera wyreżyserowane przez Kubę Kowalskiego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym podzieli widzów. I dobrze. Niech dzieli. Im więcej kłótni i nieporozumień, tym lepiej.
Gdy zajmujemy miejsce na widowni, od razu dostrzegamy aktorów siedzących po „naszej” stronie. Próbują wtopić się w tłum, udawać, że są tacy, jak my – że przyszli na spektakl i czekają, aż w końcu wykonawcy pojawią się na scenie. To jednak długo nie następuje. Czekamy, czekamy i nic. Cisza jak makiem zasiał. Czasem tylko usłyszymy cichy śmiech, z nieśmiałego szeptu wychwycimy czyjeś, nie do nas przecież kierowane, pojedyncze słowa. To tyle, na sali nic więcej się nie dzieje. Mijają kolejne minuty, widowisko wciąż się nie rozpoczyna. Wówczas aktorzy, wcielający się w rolę zniecierpliwionych widzów, zaczynają podnosić larum i dyskutować: najpierw o tym, że w kulisach najpewniej stało się coś niedobrego i trzeba komuś niezwłocznie pomóc, a później o tym, że wszystko, czego tu wspólnie doświadczamy, to zniewaga dla nas samych, „jedna, wielka, ordynarna manipulacja”, w dodatku opłacana „wiadomo przez kogo”. W myśl przysłowia „gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania”, konflikt między bohaterami-widzami zaczyna zataczać coraz szersze kręgi i dotyczyć nie tylko sytuacji, w której się znaleźliśmy, lecz także różnych uprzedzeń, stereotypów i polityki. Jak to zwykle w takich razach bywa, wywiązuje się niemała sprzeczka, a jej zarzewiem stają się społeczne animozje i fobie. Bohaterowie nie dyskutują już o nierozpoczynającym się przedstawieniu, lecz o sobie – jedni zarzucają innym nieumiejętność zachowywania się w teatrze, niczym nieuzasadnione poczucie wyższości, brak szacunku do drugiego człowieka, niewychowanie, „sztubackie zachowania”, kolaborowanie z nieokreślonym wrogiem, a nawet podjudzanie do politycznego przewrotu. Cisza zapanuje tylko wtedy, gdy na sali pojawi się czterech nieokreślonych bohaterów – statecznych, poważnie wyglądających mężczyzn, którzy najpierw spektakularnie wkroczą na widownię, zajmą fotele w pierwszym rzędzie, a po chwili – równie widowiskowo – wyjdą. Czy to politycy? Władze teatru? Służby bezpieczeństwa? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że siedzący na miejscach dla publiczności protagoniści są tacy odważni tylko wobec siebie: gdy pojawiają się domniemani przedstawiciele władzy, do których de facto można by mieć uzasadnione pretensje, wszyscy, jak jeden mąż, milkną. Gdy mężczyźni opuszczają salę, jazgot kłótni rozbrzmiewa na nowo.
Przedstawienie Kowalskiego zostało bardzo konsekwentnie i przewrotnie poprowadzone. Uwolnienie jest tak naprawdę o tym, że nie ma ważniejszego spektaklu niż ten, w którym na co dzień uczestniczymy – teatru życia społecznego. Reżyser, żeby to ukazać, umiejętnie manipuluje percepcją widza i na poziomie inscenizatorskim dokonuje podwójnego zaprzeczenia jako aktu potwierdzenia: najpierw każe odbiorcy skupić się na tym, czego nie ma (czyli na braku wydarzającego się na scenie tradycyjnie rozumianego widowiska), później odrzuca wszystko to, co w trakcie pokazu się wydarzyło (czyli steatralizowaną, przesadzoną kłótnię postaci, którą od pewnego momentu traktujemy już jako właściwi e przedstawienie), by ostatecznie wskazać, że spektakl trwa, ale tam, gdzie się tego zupełnie nie spodziewamy – za kurtyną. Gdy Uwolnienie dobiegnie końca i umilkną już brawa, każdy z oglądających zostaje zaproszony do wejścia na scenę, by zobaczyć, co przez cały czas działo się za zasłoną. Tam zwrócona w stronę ściany kobieta szyła i wciąż szyje na maszynie kolejne części czerwonej kurtyny. Najważniejsze w przedstawieniu Wrocławskiego Teatru Współczesnego okazuje się więc nie to, co zostało stematyzowane jako brak, lecz to, co umknęło naszej uwadze; doszywane kolejne partie kurtyny ukrywają coraz więcej, a my – śledząc kłótnie postaci i zajmując się ich doraźnymi bolączkami – nie jesteśmy nawet tego świadomi. Wszystko, co dzieje się w planie aktorskim, może więc być – tak jak do pewnego momentu zapewniała postać grana przez Macieja Tomaszewskiego – czyjąś intrygą: „Oni nie są prawdziwymi widzami, oni widzów tylko udają! To jacyś marni prowokatorzy! Wmieszali się w tłum, żeby nas podburzać, nastawiać przeciwko sobie! To wszystko jedno wielkie kłamstwo i manipulacja. Bądźmy czujni!”. Nie możemy być jednak tego pewni, tak jak nie możemy być pewni siebie nawzajem – teatralność jawi się więc w omawianym widowisku jako immanentna cecha naszego funkcjonowania w społeczeństwie; granie, ogrywanie, udawanie to kategorie naznaczające ludzkie bycie-w-świecie. I nikt, zupełnie nikt, nie pali się do tego, by ujawniać prawdę o sobie, bo „trzeba […] mieć coś z głową, żeby… w teatrze przepraszać, że się kogoś udaje!”.
Jako że słowa nic nie znaczą, intencje nie wywołują żadnych następstw, a prawda niczym nie różni się od kłamstwa, my, widzowie, nie wiemy, któremu z bohaterów możemy zaufać lub uwierzyć. Każda wypowiedź wydaje się wzięta w cudzysłów, jawi się wyłącznie aktorską kwestią. Postaci prowadzone są przez to w ewidentnie przerysowany, niekiedy wręcz parodystyczny sposób – czy to pod względem kostiumów (za które odpowiada Maks Mac), czy ekspresji. Obserwujemy zatem nie tyle wiarygodnych pod względem psychologicznym protagonistów, ile swego rodzaju fizyczne, osobowe realizacje różnych stereotypów, gombrowiczowskich gęb. Widzimy m.in. schematyczną do bólu nastolatkę (Magdalena Taranta), która nagrywa wszystko telefonem komórkowym (część jej nagrań wyświetlana jest na umieszczonym nad sceną ekranie), jej wzburzoną, zastanawiającą się nad tym, co powiedzą ludzie, matkę (Anna Błaut), odrealnionego inteligenta-erudytę (Tomaszewski), uduchowioną młodą kobietę (Jolanta Solarz-Szwed), przedstawicieli klasy średniej, którzy przyszli do teatru tylko dla rozrywki (Zina Kerste, Tadeusz Ratuszniak) i wyjętą wręcz z kabaretów urzędniczkę-służbistkę (Beata Rakowska). Przeciwwagą dla nich są postaci grane przez Mariusza Bąkowskiego i Linę Wosik – nie dają się ponieść zbiorowej histerii, nie uczestniczą w sporze, myślą o opuszczeniu „tego Nieprzedstawienia”; przyglądają się wszystkiemu z boku i rozmawiają o tęsknocie za ciszą. Ostatecznie zyskują najwięcej – wprawdzie nie dają się w kłótni poznać innym jako sprawni dyskutanci za wszelką cenę broniący własnych racji, lecz poznają lepiej samych siebie, dowiadują się czegoś nowego o drugim człowieku.
Uwolnienie to jedno z ciekawszych przedstawień Wrocławskiego Teatru Współczesnego, przywodzące na myśl takie spektakle, jak Garnitur prezydenta Cezarego Ibera czy Marat/Sade Marcina Libera. We wszystkich tych realizacjach twórcy zastanawiają się nad formą funkcjonowania społeczeństwa w niebezpiecznych bądź niosących potencjał rewolucji okolicznościach. W widowisku Kowalskiego sam przewrót jednak nie jest możliwy (choć dużo się o nim tu mówi), gdyż bohaterowie – podobnie jak odbiorcy – nie są w stanie rozeznać się we własnej sytuacji. Właściwie nie wiadomo, kto kim manipuluje i który poziom opowieści jest tym prymarnym – aktorzy udają widzów, postaci poznajemy poprzez ich autodemaskacje, sytuację dramatyczną warunkuje rzekomy brak sytuacji dramatycznej, a ważniejsze od tego, co wyrażone w działaniu, okazuje się to, co zupełnie niewidoczne. W tym ujęciu to kurtyna wydaje się najważniejszym bohaterem przedstawienia – nie tyle jako funkcjonalny element dekoracji teatralnej, ile jako pojemna znaczeniowo metafora. Kurtynę można przecież interpretować jako język, politykę, media społecznościowe, pozór; słowem – wszystko to, co pozwala nam w życiu ukrywać lub demonstrować prawdę o sobie.
Spektakl należy więc postrzegać jako satyrę, opowieść o ludziach, którzy, wykłócając się w tej czy innej sprawie, tracą – choć nie zdają sobie z tego sprawy – znacznie cenniejszą rzecz: własne życie. Polityczność przedstawienia nie ma zatem charakteru partyjnego, nie wpisuje się nawet w żaden konkretny pogląd czy historyczny moment; to raczej ogólna refleksja nad tym, jak zarządza się społeczeństwem informacyjnym przy użyciu dezinformacji i strachu. To widowisko, które uwrażliwia na to, co niewidoczne – twórcy nie chcą pokazywać bowiem określonego zdarzenia, lecz skupiają się na procesie. Zburzona jest tu czwarta ściana, aktorzy utożsamiają się z widzami, ale nie po to, by się integrować, lecz po to, by manipulować ich uwagą; ogromna, zwisająca z góry, spadająca ze sceny kurtyna nie zastanawia nas, nie zmusza do refleksji – uznajemy, że jest i tyle. Nie mając dostępu do tego, co za nią, skupiamy się na zgoła innych rzeczach. Tymczasem są one jakimiś falsyfikatami, nieprawdziwymi konstruktami, czyjąś intrygą, a prawdy, jak w jaskini platońskiej, należałoby szukać zupełnie gdzie indziej.
Uwolnienie to ciekawy i odważny eksperyment teatralny, zwodzący raz po raz odbiorcę na manowce. Reżyser manipuluje uwagą oglądającego – raz coś zasłania, innym razem odsłania, ale za każdym razem nie to, co najważniejsze. Na premierowym pokazie publiczność biernie obserwowała rozgrywające się wokół zdarzenia, nie była w żaden sposób zachęcana do partycypowania. A szkoda – przedstawienie Kowalskiego dużo by zyskało, gdyby otworzyło się na widza, gdyby zachęcało go do wyrażania własnego zdania. Im więcej osób włączy się tu w konflikt, tym lepiej – doświadczenie manipulacji ponoć pomaga się na nią uodpornić.
Uwolnienie. Autor: Zenon Fajfer; tekst sceniczny i reżyseria: Kuba Kowalski; scenografia, kostiumy: Maks Mac; koncepcja scenografii: Kornelia Dzikowska; muzyka: Rafał Ryterski; wideo: Natan Berkowicz, Antoni Grałek; światło: Damian Pawella. Wrocławski Teatr Współczesny im. Marii i Edmunda Wiercińskich (Duża Scena), prapremiera 28 października 2023.