„Rękopis znaleziony w Saragossie. Dziedzictwo Gomelezów” wg Jana Potockiego w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w portalu i.pl.
Początek teatralnego „Rękopisu znalezionego w Saragossie” to uczta dla oka. Finał mnie jednak rozczarował, nawet zmęczył. Ale może ktoś inny odkryje w inscenizacji Grzegorza Jarzyny w Teatrze Polskim coś, czego ja nie wychwyciłem, czego nie pojąłem.
Przeniesienie na scenę „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Jana Potockiego wydaje się wyzwaniem karkołomnym acz nęcącym. A kiedy porywa się na nie Grzegorz Jarzyna, reżyser sławny, modny, ale ostatnimi laty mało widoczny, ciekawość widza musi być jeszcze większa.
Niestety, choć inscenizacja w warszawskim Teatrze Polskim jest efektowna, to dopisywanie Potockiemu całych wątków przez występującego w roli dramaturga Romana Pawłowskiego nie mogło skończyć się dobrze. Nawet jeśli na okładce programu teatralnego czytamy, że to widowisko tylko „na motywach powieści”.
Powieść niepodobna do niczego
Potocki, arystokrata, intelektualista i podróżnik, pisał tę powieść przez kilkanaście lat – po francusku. Kolejne części były publikowane w roku 1804 czy 1810, całość skompilowano już po jego samobójczej śmierci. To tekst niezwykły: oświeceniowe popisy erudycji naukowej czy historycznej sąsiadują w nim ze strachami i upiorami. Jako jedna z postaci pojawia się tu sam diabeł. Niby wszystko jest ukartowane, więc upiorów i widm nie ma. Aranżują to wszystko Gomelezowie. Ale czy upiorności z poszczególnych opowiastek też są wymyślone? Niekoniecznie.
Zarazem autor zgodnie z duchem epoki ośmiesza Świętą Inkwizycję, za to jest autentycznie zaciekawiony islamem czy judaizmem, właściwie zrównuje te religie z chrześcijaństwem. Pytanie, na ile namalowana przez niego Hiszpania, pełna rwących się do pojedynków, lekceważących ludzkie życie szlachciców i namiętnych, samodzielnych, jak nie w tamtych czasach i nie w tamtym kraju, kobiet, jest podobna do oryginału.
Punktem wyjścia są przygody Alfonsa van Wordena, jadącego do Madrytu, bynajmniej nie w czasie wojen napoleońskich (ta powtarzana pomyłka wynika z pierwszej sceny filmu Wojciecha Hasa), a za króla Filipa V (1700-1746). Alfons ma w stolicy Hiszpanii zostać oficerem gwardii.
Ale tak naprawdę co i rusz odchodzimy od tej podróży, kiedy któraś z napotkanych przez van Wordena postaci coś mu opowiada. Jedna opowieść przeradza się w drugą, bywa że i w trzecią, bo opowiadający powtarzają relacje kolejnych osób. W rezultacie dostajemy historie obyczajowe, często miłosne, czasem żartobliwe „skecze”, nanizane na kunsztowne łańcuszki nie kończącej się narracji.
Mamy tu więc klasyczną konstrukcję szkatułkową. Poszczególne fragmenty bywają zabawne lub niesamowite. Całość, rozpisaną na 66 dni, trudno jednak bez pewnego wysiłku ogarnąć, z powodu natłoku zdarzeń i postaci.
W roku 1964 Wojciech Has nakręcił sławny film, chwalony przez wybitnych zachodnich reżyserów. Został on utrzymany w konwencji delikatnego pastiszu, z dystansem wobec tej przedziwnej gmatwaniny komizmu i grozy. Jan Englert marzył przez lata o własnej teatralnej adaptacji powieści. Na razie bez skutku. W roku 1992 pięciogodzinną monumentalną wersję zrealizował w Starym Teatrze w Krakowie Tadeusz Bradecki. To była jedyna całościowa przeróbka powieści na polskiej scenie. Teraz spróbował Grzegorz Jarzyna.
Gra komputerowa, czyli...
Atutem tej inscenizacji są dekoracje, nie podpisane żadnym nazwiskiem, potężne, sugestywne, korzystające obficie z XVIII-wiecznej symboliki, kreujące nastrój na różne sposoby. Zarazem pomimo strojów (Anny Axer-Fijałkowskiej) i muzyki z epoki, reżyser od początku bierze całą historię w podwójny nawias. Van Worden był w powieści zwodzony i pilnowany przez tajemnicze stowarzyszenie Gomelezów. Tu jest sterowany według reguł gry komputerowej, co odkrywamy już na początku.
Mimo to pierwszy akt nie odchodzi zasadniczo od zdarzeń z książki. Choć dokonane zostały w nich korekty zgodne ze współczesną poprawnością. Na przykład żydowski kabalista Uzeda jest tu kobietą o imieniu Azedu (gościnnie występującą Danutą Stenką), jego siostra Rebeka (Hanna Skarga) staje się zaś jej córką.
W tej części dostajemy też jedyną spośród wielu szkatułkowych historii opowiadanych w książce: o Hervasie ojcu, który próbował opisać całą ludzką wiedzę, i o jego synu Błażeju wciągniętym w zdradliwą grę przez niejakiego Beliala de Gehennę (Modest Ruciński). Byłem zaskoczony kiedy ta skądinąd też nieco poprawiona opowieść kończyła się demonstracją obecności szatana w naszym życiu.
Siłą filmu Hasa były właśnie owe kolejne opowiastki czy może raczej przypowiastki. Tu więcej ich nie ma. Akt drugi wywołał we mnie za to zasadnicze opory. Stowarzyszenie Gomelezów jest obecne w oryginale w tle głównego wątku, to ono manipuluje van Wordenem. Ale Potocki trzyma je w cieniu, nie przybliża nam za bardzo jego natury. Has w swoim filmie wręcz traktuje Gomelezów w kategoriach żartu, iluzji.
Tymczasem Pawłowski z Jarzyną umieszczają ich nawet w tytule: „Rękopis znaleziony w Saragossie. Dziedzictwo Gomelezów”. I dopisują obszerne opowieści o tych ludziach, pokazują ich wewnętrzne dyskusje i szamotaninę przywódcy, tak zwanego Szejka Gomelezów (Andrzej Seweryn).
Z ich gadaniny wynika, że mają wpływ na losy świata. Nie wiemy jednak o co im chodzi, więc ich wysiłki mnie przynajmniej pozostawiły obojętnym. I nawet podrażnionym, że zaoferowano nam dziwną, jałową publicystykę zamiast dobrej zabawy.
Kim są Gomelezowie?
Gomelezowie posługują się chwilami językiem masonerii. Potocki znał go dobrze, sam był wolnomularzem, jak przystało na reprezentanta ówczesnej oświeceniowej elity. Ale czy liberalny reżyser zajmowałby się obśmiewaniem masonów? W każdym razie w teatralnym programie wyczytałem, że należy ich odróżnić od Gomelezów.
Przewodzą stowarzyszeniu jak w powieści muzułmanie, ale ma ono skupiać reprezentantów różnych wyznań. Na koniec van Worden staje się ich nowym przywódcą, co w książce, a już zwłaszcza w filmie, nie jest pokazane tak definitywnie. Sportretowany tu jakby masoński rytuał to pomysł autorów inscenizacji.
Zarazem ci autorzy chcą mówić o wszystkim. Dostajemy więc skrót scen biblijnych, mający nam wykazać sprzeczności i okrucieństwa Starego Testamentu, jak również paradoksy chrześcijaństwa. W pewnym momencie pojawia się nawet Jezus. Tego w książce naturalnie nie ma. To jednak czyni Gomelezów, poprzebieranych na koniec we współczesne garnitury, uczestnikami jakiejś globalnej rozgrywki o duszę świata. Tylko nie tłumaczy się nam, na czym ona polega.
Pierwszy akt mnie zaciekawił. Drugi – zirytował pustosłowiem, przy całym docenieniu siły teatralnej maszynerii. Przy dużej obsadzie wybija się kilkoro aktorów: Andrzej Seweryn mówiący nawet głosem Pana Boga, jak zawsze charyzmatyczna Danuta Stenka, niezwykle sugestywny, diabelski Modest Ruciński, przez chwilę Henryk Niebudek jako stary Hervas, któremu odbierane jest dzieło życia.
Reszta ekipy gra po kilka postaci, ale jest sprowadzona do roli tła. Tacy znakomici artyści jak Sławomir Grzymkowski, Hanna Skarga, Jakub Kordas czy Michał Kurek z wielką dyscypliną realizują reżyserską wizję, bez szansy zarysowania pełnokrwistego portretu.
W roli Van Wordena obsadzono zaczynającego w Teatrze Polskim Wojciecha Siwka. Jest on jednak w tej wersji tylko naczyniem do wypełnienia przez innych. Reżyser nie pozwala mu się rozegrać, nie daje mu okazji do takiej zabawy, jaką Has zapewnił filmowemu van Wordenowi, czyli Zbigniewowi Cybulskiemu.
Stenka gra nie tylko kabalistkę, ale i księżniczkę aztecką Montezumę. Ta postać pojawia się na moment w książce. Ale jej kluczowa opowieść o okrucieństwach Hiszpanów, o których Potocki skądinąd wspomina współczując Indianom (nazywanym Meksykanami), także jest dopisana, konkretnie wyjęta ze „Zmierzchu Azteków. Kroniki zwyciężonych”. No ale kolonializm trzeba przy okazji dobić do końca. Trochę podobnie jak religię, do której hrabia Potocki miał jednak stosunek ostrożniejszy. W spektaklu pada nawet infantylna pretensja, że biblijni bohaterowie to sami mężczyźni.
To teatr bogaty, zapewne drogi, pełen plastycznych czy muzycznych smaczków. Dla mnie jednak na koniec zjadający własny ogon. Choć znam widzów, których sama jego widowiskowość zachwyciła.
W kuluarach ktoś mi tłumaczył, że Jarzyna chciał pokazać mechanizm niejawnych, manipulujących ludźmi sił, po tym jak sam padł ofiarą układów i stracił dyrekcję artystyczną TR. Jeżeli tak, to niedostatecznie zadbał o to, abym ja poczuł grozę, która dla niego jest być może oczywista. Z kolei Teatr Polski, mający ostatnio bardzo dobrą passę („Historia Henryka IV”, jednoaktówki Marivaux), tym razem mnie zadziwił, ale nie całkiem przekonał.