EN

19.02.2024, 11:14 Wersja do druku

Something is no yes

Przychodzi w życiu człowieka taki moment, kiedy zdaje sobie sprawę, że something is no yes. Ajas tak miał po wyrżnięciu baranów pod Troją, Adam i Ewa po zjedzeniu owocu w Edenie, Hamlet w Elsynorze. Poczuł szczura również Napoleon na Elbie, a Fredro w Rudkach.

Trzy po trzy autora Zemsty czytać można jako jego rozliczenie z twórcą Code civil des Français. A rozliczać było za co. Ot, choćby za traktowanie Polaków przez Bonapartego „jak martwą swoją własność”. Biomasa ta biało-czerwona, rozrzucana latami po polach chwały napoleońskich wojen, wylądowała pod koniec października 1813 roku w okolicach Brüder-Grimm-Stadt, by usłyszeć tam, pod Hanau, od Małego Nabuchodonozora mniej więcej to samo, co Kopciuszek od swych przybranych sióstr. Ich „czy ta głupia gęś ma siedzieć z nami w izbie. […] Precz do kuchni z tą dziewką” w czystej bonapartyźnie wyrażone zostało tak: „nie idzie mi o waszą pomoc. Kilka tysięcy Polaków nie przeważy szali losów”. Na takie dictum „martwa własność” mogłaby odrzec, że trzeba tak było na początku, przed Somosierrami, Austerlitzami, Wagramami, a nade wszystko przed Moskwą, bo teraz ta herbata jest jak musztarda – po obiedzie. Nie odrzekła jednak nic. Dzieci, ryby i „martwe własności” głosu bowiem nie mają.

Zresztą, jak tu prawić wśród kipieli? Kiedy słowa zagłusza wciąż odmęt Berezyny, Elstera, acz jeszcze płynie sobie z wolna i z dala od głównego nurtu polskiej Historii, już złowróżbnie szumi requiem księciu Poniatowskiemu i niepodległości Rzeczypospolitej, a Napoleon wciąż gada. „Jeżeli mnie odstąpicie” – kontynuował tuż po tym, gdy stwierdził, iż nie jesteśmy mu właściwie do niczego potrzebni – „rozwiążecie przez to od razu sprawę Polski i może na zawsze. Jeżeli zaś zostaniecie wierni orłom francuskim, natenczas przy zawieraniu pokoju przytomność wasza zmuszać będzie, aby o was nie zapominano”.

Więc szantaż. Nie sposób orzec, czy to on bardziej poskutkował, czy też wcześniejsze uznanie naszej zbędności – w każdym razie, nie zraziliśmy się. Wytrwaliśmy do końca. A po nim Europa wyprawiła wielki bal – Kongres Wiedeński. Bonaparte na pewno upomniałby się na nim o polską sprawę, ale go nie zaproszono. W jego obecności ówczesne pertraktacje nie mogłyby się przecież skończyć jak te, które odbyły się raptem sto trzydzieści dwa lata później w Jałcie, gdzie pamięć naszych sojuszników na pstrego konika nagłej demencji wsiadła i pomknęła wprost ku zapomnieniu o krwi przez nas przelanej pod ich sztandarami. Bo nie mogłyby się, prawda? „Biada narodowi, co zawisł od interesu innego narodu! Narody sumienia nie mają” – zacytujmy zamiast odpowiedzi przestrogę Fredry już mądrego po szkodzie, pracującego nad swoim memuarem w połowie lat czterdziestych dziewiętnastego wieku.

Jakby w nim na Napoleona nie patrzył, widział w nim ważną figurę swojej młodości, człowieka, któremu zawdzięczał – pomijając znój, rany, codzienny strach, okresy wychłodzenia, niedożywienia, hańbę klęski i wstyd bycia oszukanym – najwspanialszy okres w życiu. „Była to wiosna roku, wiosna mego życia, wiosna chlubnego zawodu, wiosna odradzającej się ojczyzny” – wspomina 1809 rok między rokiem 1844 a 1846 – „jechałem po trzaskach dwułbistych orłów. W Jarosławiu nawet ujrzałem […] naprędce wymalowanego orła białego. Mógł był wprawdzie i za gęś być wziętym, ale któż na to zważa. Sercem, a nie oczyma patrzałem na ten obraz, droższy, milszy niż wszystkie dzieła Rafaela”. Zaledwie trzy lata później przyszło mu jednak oglądać dzieła zgoła inną ręką malowane. Starszego Bruegla, Goi. „Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię, którym jakiś Szylok nowy wykroił z uda parę funtów mięsa, skąpił jednego uderzenia nożem, i właśnie wtenczas, kiedy dobrodziejstwem byłby” – opisuje odwrót spod Moskwy – „widziałem rannych rzuconych na drogę, bo zdrowszy, silniejszy zapragnął jego szkapy i powózki. Widziałem jeńców strzelanych, jeżeli który osłabł i dalej iść nie mógł”. Najgorsze było dopiero przed nim – Wilno. Głód, stosy ciał sięgające pierwszego piętra, epidemia tyfusu, kończyny zmarłych wystające ze śniegowych zasp i zwalisk śmieci, trupy ustawiane pod ścianami zaułków, „którym szyderstwo nie szczędziło różnych dodatków. Ten miał wiecheć niby bukiet, ten w ręku drąg niby karabin, a tamten w zębach przełamany patyk niby fajkę”. Beksiński.

Długa droga. Od harmonii renesansu, przez niepokój oraz grozę romantyzmu, do groteski dwudziestowiecznej awangardy wiodąca. Od pięknolicych Madonn, rozkosznych aniołków, do wytrzeszczonych gał papy Saturna, szaleńców na statku, infernalnych pustaci. Tak peregrynuje się z Fredrą. Przez epoki. Dramaty Witkacego, kiedy ich bohaterowie zaczynają filozofować to o tym, to o owym, w każdych okolicznościach, zwłaszcza zaś w tych, które najmniej się do tego nadają, Kartoteka Różewicza, gdy myślimy o jej strukturze narracyjnej, desperackie zagadywanie egzystencjalnej pustki wciąż nowymi anegdotami w Czekając na Godota, słowotok Łysej śpiewaczki, perwersyjne erotyki Kochanka, monologi tyleż od, co do czapy Opowiadania o Zoo, słowem, Teatr Absurdu – to również szlak tej odysei.

Utwory należące do tego nurtu to szczególna odmiana gatunku, do którego i Trzy po trzy, poza diarystyką, obszernymi partiami przynależy. Mianowicie gawędy. W tym do pierwotnego znaczenia zbliżonej, że charakteryzującej się dygresyjnością, tym zaś się od niej, i to bardzo, różniącym, że w miejsce apologetyczności apokaliptykę stawia, beztroskę, sentymentalizm, nostalgię zastępuje pesymizmem, rozpaczą, strachem i innymi metafizycznymi przypadłościami właściwymi dla minionego stulecia. Dla obecnego zresztą też, tyle że ono w mniejszym stopniu zdaje sobie z tego sprawę. Trudno, żeby było inaczej, skoro przed doświadczeniem transcendentalnego lęku ucieka w ataki paniki z byle wewnątrzświatowego powodu. Wywołuje je medialny pierdolec, rozsiewający pomniejsze szajby ustami bardzo tak zwanych dziennikarzy, ekspertów, naukowców, autorytetów i innych płatnych znawców obowiązującej mądrości etapu. Co bardziej rozchwiane natury poddają się jej dyrektywom i z nieprzerwanej histerii czynią swoją raison d’être. W permanentnej walce z urojonymi przeciwnikami, maniakalnym przeświadczeniu o własnej krzywdzie, podsycającym autentyczny resentyment i pragnienie całkiem realnej zemsty, sieją wiatr w durnym przekonaniu, że burza przejdzie bokiem, a w najgorszym razie ktoś inny ją zbierze. To, co od zawsze wywoływało w człowieku rzeczywiste – a twórcze, bo stojące za powstaniem religii, sztuki i filozofii, przynajmniej zdaniem niektórych – przerażenie, leży tymczasem i kwiczy w lamusie, uznane za nieważne, anachroniczne, śmieszne. Idzie o poczucie absolutnej nieodgadnioności Bytu i tragiczności ludzkiego losu.

Fredrę te kwestie także niepokoją. Radzi sobie z nimi cierpkim allegro ironii. Dwudziestowieczni gawędziarze też je nieraz wygrywają, ale po swojemu. Mroczniej. Efekt ten osiągają między innymi poprzez powtarzanie poco a poco frazy „a po co?”, „a po co?”. Zrazu cicha, z czasem potężnieje, by w finale plumkany nią absurd mógł gruchnąć potężną arią. Wraz z wybrzmiewającym w niej poczuciem egzystencjalnego bezsensu, udomowiane przez wieki wysiłkiem proroków, myślicieli i artystów, Istnienie wróciło do stanu pierwotnego, kiedy jawiło się jako nieokiełznana, niepojęta, ludożercza bestia. Rzuca się ta kreatura na protagonistów Witkacych, Różewiczów, Beckettów, Ionesców, Pinterów, chociaż jeszcze tak niedawno grzecznie warowała w cieniu katedr, teatrów oraz koncertowych sal.

Żaden Bohater nie mógł – cóż z tego, że ze złamanym, skoro wciąż bijącym sercem? – udać się do Rudek, by tam próbować wskrzesić świat osadzony w jakimś porządku i starać się w nim żyć. Może i robił to bez wielkiego entuzjazmu, jednak zachowywał mimo wszystko cień przekonania, że to cokolwiek warte. Tymczasem dla Bérengerów Rudek już nie było. Ani nawet Elby. Od razu Waterloo, Święta Helena i śmierć. „One rodzą okrakiem na grobie”, mówiły przecież te ukochane pociechy klęski i zwątpienia, dumą napawając swoich troskliwych rodziców.

Fredro inaczej. Nie, żeby był szczególnie zbudowany tym, czego doświadczył u boku Napoleona, a zdarzało się, że i bok Małego Kaprala to dla hrabiego były za wysokie progi. Na biwakach chociażby. Wszystko, na co mógł na nich liczyć, to widok wygrzewającej się przy ogniu sempiterny Boga Wojny. Okadzał dodatkowo ten zaszczyt dym z paleniska, który najczęściej wiał w twarz przyszłemu autorowi Trzy po trzy. W ten luby czas łzy wzruszenia wywołane obrazem cesarskiej rzyci mieszały mu się zapewne z tymi, wyciskanymi przez wyziewy z obozowych ognisk. Wyszedł jednak z tych oparów, otarł oczy, co pozwoliło mu dostrzec, iż nie wszystko zostało przysłonięte przez empirowy zad. Po wielu trudach, upokorzeniach i rozczarowaniach z pomiędzy pośladków korsykańskiego kupra wreszcie ukazał się Fredrze wiszeński dom.

To dla jego mieszkańców pisał swój pamiętnik. Nie jest to li tylko relacja z wydarzeń z przeszłości, jest także, a może przede wszystkim, wielkim świadectwem miłości. To ona dochodzi do głosu, kiedy Fredro zwraca się do swoich dzieci i wyznaje, że gdy widzi je „w objęciu matki, przy jej sercu, […] przy tym jednym sercu, gdzie się odbijam takim, jakim jestem w istocie”, to „tak, tak jest – kiedy całą duszą obejmę, osłonię, złączę jakby w jeden uścisk was wszystko troje, co jesteście moim światem, moją miłością, moją nadzieją, dziękczynne modły muszę wznieść do Boga – jestem szczęśliwy”. Inna rzecz, że całość puentuje już nie tak błogim – „ale szczęście domowe Polaka jest teraz oazą kwiecistą śród pustyni Sahary”.

Bohaterowie absurdystów nie mieli nawet tego. Bo co? Rodzina Artura w Tangu? Henryka w Ślubie? A może małżeństwo Sary i Ryszarda w Kochanku? To nie „oazy kwieciste”, a cierniste krzewy, chaszcze z gniazdami żmij, jadowitych mrówek i kąsających owadów, gadowisk gęstwa. W „kościele ziemskim” ubiegłego stulecia, w którym Teatru Absurdu ulokował swoją siedzibę, starając się go uduchowić, bogiem jest Forma, nie człowiek. Rzuci ci ona czasem ochłap pokrzepienia pod postacią jakiegoś Godota, co by można było sobie na niego poczekać, ale to wszystko, na co ją stać w zakresie litosierdzia. A tak, to przerabia życie na „korowód masek, gestów, krzyków, min”, twarze na gęby, namiętności na ceremonie, myśli na idee, ludzi na aktorów tylko. Jako tacy tracą oni swoją podmiotowość w nieustannej grze sztuczności z symulacją. „Upajają się nawet własnym cierpieniem”, jak choćby Solange i Claire w Pokojówkach Geneta, z masochistyczną przyjemnością sycące się swoim upokorzeniem i z sadystyczną rozkoszą przyjmujące poniżenie Pani. Dla nich i sporej części dramatis personae absurdystów „wszystko jest tylko pretekstem dla zespolenia się w takim czy innym efekcie”. Człowiek funkcjonuje tutaj jako „martwa własność” abstrakcyjnej kompozycji. W ludzko-ludzkich świątyniach nie ma ludzi. Są lalki, manekiny, stojaki na kostiumy, role, wreszcie katarynki do teoretyzowania, fantazjowania, przemielania życia w niekończące się perory.

Niekiedy stawiają temu opór. „Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy” Szewców; „niewiele już zostało do opowiedzenia” – Impromtu «Ohio»; a przed nimi „dajmy temu pokój… […] Ot, chodźmy spać – dobranoc” Trzy po trzy – deklaracje te nie przeszkadzają akcji tych utworów biec dalej. Rozwijać się niejako wsobnie, bo boksując w miejscu. „Pytam się sam siebie, po co puszczam pióro za błąkającą się pamięcią. […] Po co?… Na co?… Dla kogo?…”, w pewnym momencie Fredro zatrzymuje nagle swoją opowieść. Wygląda to tak, jakby snucie historii było czarą goryczy, którą narrator próbuje od siebie co jakiś czas odsunąć, by po chwili wypić ją duszkiem do ostatniej kropli i kwaśno się po wszystkim uśmiechnąć, napełniając opróżniony właśnie puchar kolejną dolewką piołunu. Na nic zarzekania, że nic więcej już nie powie. Powie i mówić będzie. Czy jest Fredrą, Witkacym, czy Beckettem – bez różnicy. Aczkolwiek nie z równych pobudek. Irlandczyk, według Grzegorza Sinki, włączył język do zaprojektowanej przez siebie gry, „która ma być modelem kondycji ludzkiej”. Witkacy w swym ostatnim zachowanym dramacie, między innymi poprzez programowe wynaturzanie języka ukazuje, tu z kolei zacytujmy Daniela Geroulda, „teatralność Europy poddającej się dyktaturom i barbarzyństwu jako koszmar marnych aktorów grających absurdalne role”. „Szatańska polityko!”, powtórzmy za Fredrą. To o nią, o władzę, zawsze ostatecznie się rozchodzi w bezbożnicy międzyludzkiej. Jak to między ludźmi. Przynajmniej nowoczesnymi. O innych dzisiaj, jak zawsze, trudno.

Wisznianin z Suchorowa spod Jarosławia ma im do przekazania jedno: „gdzie jesteście, zwycięskie roty? Wodzowie? Gdzie jesteś, potęgo, dla której strumieni krwi lało się lat tyle? Zwycięzcy i zwyciężeni, upokorzeni i tryumfatory […]. Cóżeście po sobie zostawili światu? Niewiele, niewiele. […] A mnie? […] Co? – trochę wspomnień, dwa krzyżyki i pedogrę. Ale acz z pedogrą, galopuję niepomału […] ze śmiechu do płaczu”.

Jest to również kierunek galopady absurdystów. I zapewne w dużej mierze także po prostu ludzka destynacja jako taka. Owszem, można powiedzieć, że z nią something is no yes, ale przecież właśnie dlatego wszystko jest all right. „Tak to już jest na tej kurewskiej ziemi”.

Literatura przedmiotu w Literaturze podmiotu:

  1. Daniel C. Gerould, Stanisław Ignacy Witkiewicz jako pisarz, przeł. I. Sieradzki, PIW, Warszawa 1981.
  2. Samuel Beckett, Czekając na Godota, [w:] S. Beckett, Dzieła dramatyczne, przeł., wstęp Antoni Libera, PIW, Warszawa 1988.
  3. Samuel Beckett, Impromtu «Ohio», [w:] S. Beckett, Dzieła dramatyczne, przeł., wstęp Antoni Libera, PIW, Warszawa 1988.
  4. Aleksander Fredro, Trzy po trzy, posłowie i esej biograficzny K. Samsel, PIW, Warszawa 2023.
  5. Witold Gombrowicz, Ślub, [w:] W. Gombrowicz, Iwona, księżniczka Burgunda, Ślub, Operetka, Historia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1994.
  6. Grzegorz Sinko, Kryzys języka w dramacie współczesnym. Rzeczywistość czy złudzenie?, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1977.
  7. Stanisław Ignacy Witkiewicz, Szewcy, [w:] S. I. Witkiewicz, Dzieła zebrane. Dramaty III, oprac. Janusz Degler, PIW, Warszawa 2004.



Tytuł oryginalny

SOMETHING IS NO YES

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Antoni Winch

Data publikacji oryginału:

15.02.2024