„Wiśniowy sad” wg scen. Łukasza Chotkowskiego i Pawła Sztarbowskiego na podstawie sztuki Antona Czechowa w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
„Wiśniowy sad” w reżyserii Pawła Łysaka jest jak subtelnie pulsujące czerwone światełko – to jeszcze nie alarm, ale już sygnał wywołujący czujność. Atmosfera spektaklu wzbudza niepokój, ale pozostawia dużo przestrzeni na wieloznaczności i niedopowiedzenia. Jest to przedstawienie, które przede wszystkim się czuje. Dopiero później rozumie.
Katastrofa już tu jest
Zepsuliśmy nasz świat i planetę – jedyną, jaką mamy. Katastrofa się już zaczęła, ale nadal wolimy patrzeć na nią przez różowe okulary. Rosnące góry śmieci, zaburzone pory roku, wyrżnięte lasy i spływające ściekami rzeki nie robią wrażenia na egotycznych społeczeństwach skoncentrowanych na konsumowaniu, zdobywaniu, gromadzeniu. Być może brzmi to niewiarygodnie, ale w nienachalny sposób udało się twórcom poprowadzić nitkę od sztuki Czechowa do problemów, które są charakterystyczne dla XXI wieku.
„Wiśniowy sad” – sto lat temu i dziś – niezmiennie niesie w sobie nostalgiczny i refleksyjny ładunek. To historia o przemijaniu, ulotności czasu, o końcach i początkach, rozpadzie i rozkładzie porządków. I na deskach Teatru Powszechnego – pomimo zapowiedzi, że będzie to wersja zmodyfikowana na miarę współczesnego kontekstu – udało się nie utracić tego potencjału. Tym bardziej że przerabianie Czechowa – w tym przypadku miksowanie go z „Końcówką” Samuela Becketta i scenariuszem „Powolnego ciemnienia malowideł” Jerzego Grzegorzewskiego – to zawsze pomysł ryzykowny.
Gdzieś i wszędzie
Łysak przenosi nas gdzieś, ale nie wiadomo dokładnie, dokąd i kiedy. Rzeczywistość przedstawiona w „Wiśniowym sadzie” balansuje pomiędzy kiedyś, teraz, za chwilę. Ten świat jest w ruchu – być może obrotowa konstrukcja ma nie tylko dynamizować akcję, ale również przywoływać skojarzenia ze współczesnością, która na nikogo nie czeka. Doskonała scenografia Roberta Rumasa osadza postaci wśród ruin, zniszczonych ścian, odrapanych tynków, stert przedmiotów. To labiryntowy świat błądzenia.
Na tym tle kolejne piękne suknie Luby (Ewa Skibińska) zdają się naiwną i desperacką próbą zakłamania rzeczywistości. Bardziej adekwatne są czarne, dość żałobne stylizacje Szarlotty (Aleksandra Konieczna). Te kostiumy symbolizują dwie postawy – Luba unika konfrontacji z rzeczywistością; Szarlotta różnymi sposobami próbuje do tego zmierzenia się z prawdą doprowadzić. To duet doskonały. Aktorki zniuansowały swoje postaci, ich odmienność podkreślają niemal każdym gestem, tonacją, słowem, postawą ciała. Luba niemal unosi się nad sceną z lekkością; Szarlotta jest jakby przyklejona do ziemi.
Ciekawe i wyraźne postaciowanie jest właściwie znakiem tego spektaklu. Niezwykle poruszający jest Michał Czachor jako wuj Leon. I Mateusz Laskowski (Jeremi) – reprezentant nowego porządku, kapitalista, patodeweloper, który z frazesami na ustach chce budować „nowy wspaniały świat”. Uwagę zwracają Jan Sałasiński (Piotr), szczególnie w mocnym monologu o inteligencji; odrobinę szalony Grzegorz Falkowski (Szymon) i czarująca głosem Agnieszka Rajda (Barbara). Obecność Artema Manuilova (Firs), który już „trzy lata tak mamrocze” w swojej wojennej traumie, sugestywnie (ale ponownie – nie nachalnie) przypomina, że walki o różne wiśniowe sady trwały, trwają i trwać będą.
Beznadzieja. I nadzieja?
Kulminacją, ale i symbolem, beznadziei jest wielkie ścięte drzewo, które wjeżdża na centralne miejsce sceny. Skaczący po nim jak opętany Jeremi świętuje zwycięstwo. Jego wizja świata zwyciężyła. Ale czy na pewno? Całość zdaje się sugerować klęskę, upadek, konieczność wzięcia odpowiedzialności zbiorowej. Wcześniej Ania (Klara Bielawka) i Piotr stoją nago w wielkim słonecznym hologramie (ta powiększona kula przypomina świetlistą, acz mniejszą kulę ze „Spalonych słońcem” Michałkowa). Bliskość rozpalonej gwiazdy być może kojarzy się z filmowym kataklizmem, spektakl jednak w swojej narracji zwraca raczej uwagę, że żyjemy na kredyt (innych istot i pokoleń). Trwamy w stanie pomylenia. Przypomina o tym pełen bólu głos Barbary, zapatrzone w dal oczy Luby (która trzyma „Utopię” Krystiana Lupy, więc może tli się w niej jeszcze iskierka nadziei).
W „Wiśniowym sadzie” ludzie nie są źli. Są trochę naiwni, beztroscy, obojętni. Nie podejmują działań, więc tracą wszystko. Brzmi upiornie realnie. Zakładając, że planeta to nasz wspólny wiśniowy sad, a my – niezależnie od tego, w której postaci tej opowieści się osadzimy – stracimy go dokładnie w ten sam sposób.