„Aktorzy w dobrej wierze” i „Próba”, dwie jednoaktówki Pierre'a de Marivaux w reż. Edwarda Wojtaszka w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Rzeczpospolitej” (Plus Minus).
Edward Wojtaszek wprawił mechanizm przewrotnego komizmu Pierre’a de Marivaux w ruch i zaufał aktorom. To dzięki nim dwie jednoaktówki z XVIII wieku wybrzmiewają na scenie Teatru Polskiego tak głośno.
Teatr Polski w Warszawie to jedna z niewielu scen serio traktujących literaturę. Właśnie wystawił dwie jednoaktówki rzadko grywanego, XVIII-wiecznego francuskiego komediopisarza Pierre’a de Marivaux. W teatralnym programie wielki aktor Jerzy Radziwiłowicz (tu w roli tłumacza) objaśnił nam, że ten syn bogatej rodziny, który po stracie oszczędności w zbankrutowanym banku zarabiał pisaniem, to jeden z prekursorów dramaturgii psychologicznej. U wcześniejszego i popularniejszego Molière’a przeważały jeszcze ludzkie typy, bardziej schematyczne i rzadziej podlegające zmianom.
Reżyser Edward Wojtaszek postanowił nas zabawić, ale przecież nie tylko. Najpierw dostajemy „Aktorów w dobrej wierze”, ostatnią sztukę mistrza. Ona jest grana jako leciutka farsa. Przy dźwiękach punktującego komizm sytuacji klawesynu (muzyka Tomasz Bajerski), obserwujemy służących próbujących wystawić komediowy spektakl. Teatralne próby są okazją do sytuacyjnych gagów, zwłaszcza gdy próbujący nie ogarniają akcji, a intryga sceniczna miesza im się z własnym życiem. Potem inicjatywę przejmują damy z towarzystwa. Pani Hamelin aranżuje komedię w komedii kosztem równych sobie. Powszechność sztuki staje się powszechnością zabawy cudzym losem.
A po przerwie nieoczekiwany przeskok. „Próba” to opowieść o eksperymencie. Paryżanin rzucony na prowincję musi się przekonać o charakterze ukochanej dziewczyny. Każe lokajowi udawać bogacza, który chce ją poślubić. Tekst jest zaskakująco przewrotny, na dodatek grany przez aktorów serio. Niby mamy sugestię happy endu, ale Wojtaszek nadał poincie charakter otwarty. A my zostajemy w poczuciu smutku.
Aktorzy grają nie we współczesnych ubraniach, co stało się już manierą, lecz w kostiumach – prawda, będących malowniczymi wariacjami na temat dawnych mód. Farsa jest utrzymana w designie cukierkowo-oświeceniowym, smutna „Próba” – w posępnie romantycznym, którego zmarły w roku 1763 Marivaux znać nie mógł. Wyczarowuje ten barwny świat strojów i dekoracji Weronika Karwowska.
Wojtaszek wprawił ten mechanizm w ruch, ale zaufał aktorom. Nawet kiedy Marta Kurzak (Pani Hamelin) i Anna Cieślak (Araminta) strasznie krzyczą na scenie jako figlarne damy, to jest to inny typ farsowości niż wrzask rodem z teatrów komercyjnych. Paweł Krucz jest w części pierwszej Merlinem, arcyzabawnym aranżerem teatru w teatrze, walczącym rozpaczliwie z oporem materii. W drugiej to sprytny lokaj, mniej farsowy, bardziej serio. Z kolei Katarzyna Skarżanka nazywa się w obu miniaturach Pani Argante. W pierwszej jest zbyt poważną damą. W drugiej to antypatyczna baba, gotowa sprzedać własną córkę.
Jak w wielu komediach śmieszność jest podszyta okrucieństwem. Potencjalnymi ofiarami są kobiety, choć nie tylko. Erast w rewelacyjnym wykonaniu Krzysztofa Kwiatkowskiego jest rozkosznym kretynem z towarzystwa, ale przecież ciotka zdaje się bawić układaniem mu życia. W części drugiej jako Lucidor ten sam aktor staje się mrocznym, sugestywnym eksperymentatorem. Irmina Liszkowska, dwukrotnie Andżelika, to w części pierwszej niezbyt mądra panna. W części drugiej staje się dziewczyną przyzwoitą, krzywdzoną przez zakochanego w niej i kochanego faceta. Jej walka o godność zwyczajnie wzrusza.
Są w tym spektaklu dwa aktorskie objawienia. Młody Jakub Kordas, duży komediowy talent, w pierwszej jednoaktówce jest zagubionym gamoniem Błażejem. W drugiej staje się cynicznym, choć i nieporadnym łowcą posagów Panem Błażejem – w tym świecie, jeszcze feudalnym, pieniądz ma zasadnicze znaczenie, dyktuje zależności. Z kolei Dorota Bzdyla to w części pierwszej beztroska subretka zmieniona w aktorkę (drugą jest Katarzyna Lis). Ale w części drugiej to do niej jako oszukiwanej służącej należy prawdziwie dramatyczny, pełen smutku finał. Przeważnie młody zespół świetnie się odnajduje w tradycyjnym teatrze. To wciąż możliwe.