Logo
Recenzje

Śmierć na afiszu

18.09.2025, 14:40 Wersja do druku

„Beetlejuice” Scotta Browna i Anthony’ego Kinga w reż. Jacka Mikołajczyka, koprodukcja Teatru Syrena w Warszawie i Teatru Rozrywki w Chorzowie. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.

fot. Krzysztof Bieliński

Beetlejuice – przeuroczo szalony, pozbawiony zahamowań i nieprzebierający w słowach umarlak w pasiastym kostiumie i nastroszonych zielonych włosach. Któż nie pamięta krótkiej, ledwie 17-minutowej, brawurowo zagranej roli Michaela Keatona w filmie Tima Burtona z 1988 roku? Szkoda byłoby nie wykorzystać tak wariackiego scenariuszowo pomysłu i nie rozwinąć tak barwnej postaci. Musical „Beetlejuice”, do którego muzykę i teksty piosenek napisał Eddie Perfect, a libretto Scott Brown i Anthony King, miał swą premierę na Broadwayu w najgorszym możliwym momencie, niedługo przed pandemią. I mimo reaktywacji, trochę się tam zagubił. Znacznie lepszy czas wybrał warszawski Teatr Syrena, bo stołeczna premiera „Beetlejuice’a” uświetnia właśnie z pompą 80-lecie sceny. Dzięki doskonałemu tłumaczeniu i reżyserii Jacka Mikołajczyka, wspaniałej obsadzie, [tu następuje dalsza lista ochów i achów, o których nie wypada na wstępie, ale będzie poniżej] nie należy się spodziewać szybkiego – nomen omen - zejścia śmierci z afisza. 

Pełen burtonowskiego czarnego humoru filmowy scenariusz opowiada historię niedawno zmarłego małżeństwa Maitlandów, którzy jako duchy uwięzieni zostają we własnym domu. Kiedy wprowadzają się do niego nowi właściciele z nastoletnią córką, zmarli gospodarze zwracają się o pomoc do demona i bioegzorcysty Beetlejuice’a, aby przepędził śmiertelników. Musicalowa adaptacja przestawia akcenty i rozbudowuje historię wysuwając na pierwszy plan cierpiącego z samotności demonicznego perwersa oraz mającą dar widzenia umarłych młodą Lydię. Beetlejuice pełni tu rolę narratora, wprowadza widzów w meandry akcji, komentuje wydarzenia, ale też staje się ich pierwszoplanowym bohaterem. Równorzędną postacią jest zagubiona po śmierci mamy Lydia, walcząca z depresją i „niewidzialnością”, gdyż ojciec układając sobie życie na nowo jedynie strofuje córkę nie dając jej szansy na odpowiednie przeżycie żałoby. Z czasem ta dwójka znajdzie wspólny język, bo łączy ich znacznie więcej, niż się wydaje. Twórcom fantastycznie udało się utrzymać charakterystyczny klimat komicznego horroru – groteski podlanej od serca sosem ekstrawagancji i absurdu. Syrenia wersja błyszczy jednak zwłaszcza dzięki komplementarności wszystkich elementów musicalowej układanki.

Na pierwszy plan wysuwa się doskonały przekład Jacka Mikołajczyka, obfitujący w polskie smaczki i perfekcyjnie wpasowujący polskie dialogi w muzyczne tło. „Wszak skończycie też tak, wszystkich trafi szlag” wyśpiewuje nie bez kozery Beetlejuice – „Żadnej sauny, żadnej jogi, żadnych lajków, gnijesz w grobie”. Ech, bawić się musiał przy tej robocie Mikołajczyk nie licho, zwłaszcza oddając jadący często po bandzie język pasiastego truposza. W uroczej nowomowie nie zabrakło „psiapsiołów”, „świeżotrupów”, „ghostingu”, a nawet swojskiego przekleństwa „grzeb się”. Dostało się prawicowcom, musicalowi „Metro”, pseudoterapiom i wszelkim coachom od siedmiu boleści. Barwny język, ostre żarty, a czasem proste wyznanie, że „po polsku to się nie da” (chwała też za brak tłumaczenia kultowej „banana song”) wpisały się idealnie w wariacki całokształt spektaklu. Akcja akcentowana jest przez muzykę, mieszankę rocka z klasycznymi musicalowymi songami, z jednym latynoskim wtrętem. Orkiestra kierowana przez Tomasza Filipczaka stanęła na wysokości zadania precyzyjnie balansując tempem i podkręcając dynamikę, choć w kilku momentach zdołała zagłuszyć wokale, ale zrzucam to na karb nieoszlifowanej próby generalnej, którą oglądałem. Choreograficzne obłąkanie udzieliło się także Barbarze Olech – świat trupów to jedno, ale plastyka ruchu Beetlejuice’a będąca przedłużeniem jego chorej psychiki to prawdziwy majstersztyk. Wśród duetów wrażenie robiła pięknie ułożona i wyśpiewana na dachu piosenka „Wypowiedz imię me”, zaś spośród kilku scen zbiorowych w pamięci wyrył się song „Przepiękny ten krzyk” wykonany dynamicznie z podrzutami, w pląsach i układach z towarzyszeniem ogromnych zielonych piłek. Kostiumy Anny Adamek inspirowane rysunkami Tima Burtona noszą wyraźny odautorski sznyt. Wrażenie robią zwłaszcza wiktoriańskie stroje Lydii i żałobników oraz przezabawni umarlacy z zaświatów, na czele z Bobem, którego nie oczekiwałem nawet zobaczyć, tym bardziej w tanecznym korowodzie.  Wodze fantazji puścił także odpowiedzialny za scenografię Mariusz Napierała. Dom Maitlandów przeobraża się na naszych oczach – ruchome elementy pozwalają swobodnie przenosić akcję z salonu na strych, a nawet dach nie miażdżąc przy tym schodów, ani kominka będącego źródłem traumy pewnej trudnej w odbiorze książki. Nie mówiąc już o uroczych nagrobkach na proscenium, efektach pirotechnicznych, ożywionych meblach, czerwiach pustyni i śpiewającym… o nie, nie, tego nie zdradzę, to trzeba po prostu zobaczyć. Całości dopełniają wielobarwne smugi światła Katarzyny Łuszczyk, jak zawsze perfekcyjnie odzwierciedlające nastrój scen, podkreślające szczegóły i bawiące się demoniczną konwencją. Chapeau bas!

Do kompletu brakuje nam jeszcze zespołu aktorskiego. Maciej Maciejewski jak prawdziwy showman od pierwszego pojawienia się na scenie przykuwa uwagę i nie pozwala oderwać od siebie wzroku. Hipnotyzuje ruchem i mimiką, bawi dowcipami rzucanymi od niechcenia chrapliwym głosem, przeraża demonicznym śmiechem. W podkrążonych oczach tli się szaleństwo, ale i bezbrzeżny smutek. Choć jego dublera, Marcina „Sosnę” Sosińskiego widziałem tylko we fragmencie próby medialnej dała się zauważyć ta szczególna różnica w uchwyceniu postaci. Beetlejuice „Sosny” zdał mi się trupim wesołkiem, niezrównoważonym gościem, któremu bliżej do Jokera, i którego motywacje wynikają bardziej z nieokiełznanej diabelskiej natury. Maciejewski obok „martwego typa, który utknął w świecie żywych” kreuje postać tragiczną – samotnego, nieakceptowanego i zwyczajnie zdołowanego demona, który ma w sobie ogrom determinacji, by zostać zauważonym, by „ktoś wreszcie mógł nie poczuć się przy nim bezpiecznie”. Aktorski popis wspiera scenariusz obfitujący w gagi i blagę – czy to teatr lalkowy, czy seksistowskie dowcipy, czy metateatralne gry z widownią, Maciejewski odnajduje się w nich znakomicie. Podobnie w wypracowanym z pietyzmem ruchu scenicznym i songach, począwszy od otwierającej spektakl „starej ludowej pieśni skandynawskiej” aż po wspaniały duet „Mój oblech i zbok”. Gdy ostatecznie ogarnia go krótkotrwałe szczęście i gniew, którego nie umie przepracować („bo jako społeczeństwo nie uczymy mężczyzn radzić sobie z gniewem”), ów sprośny wrażliwiec potrafi wzruszyć i wzbudzić – strach się przyznać – szczerą sympatię.

Prawdziwym odkryciem spektaklu jest dla mnie jednak Julia Totoszko wcielająca się brawurowo w pogrążoną w żałobie Lydię. Skromna posturą, a obdarzona potężnym głosem aktorka śpiewa z lekkością i zadziwiającą naturalnością. Jej Lydia to nie tyle zbuntowana nastolatka, ile nad wiek dojrzała emocjonalnie dziewczyna, która rozpaczliwie szuka ujścia nagromadzonego w niej bólu. I to się czuje. Ekspresyjne songi wołające o uwagę świata czy o powrót martwej mamy („z martwych mam najlepszą mamę mam”) chwytają za serce nie tanim sentymentalizmem, lecz autentycznością i ogromną wrażliwością. Podobnie wzrusza szczera rozmowa z ojcem, czyli Jackiem Plutą, gdzie kruchość zagubionej dziewczynki przeciwstawiona jest wizerunkowi zbuntowanej gotki. W wachlarzu emocji nie brak też beztroskiego śmiechu, radosnej ekscytacji światem duchów i tej szczególnej więzi, która połączyła dwoje scenicznych samotników, by rozpętać wokół musicalowe pandemonium. Nawet jeśli jedno z nich wygląda „jak spasiona zebra, którą rozpruł lew”. 

W cieniu dwójki protagonistów, lecz w blasku reflektorów bawi się narwaną konwencją cała plejada wspaniałych wykonawców. Małgorzata Majerska i Michał Juraszek jako Maitlandowie popisują się dykcją w zawrotnych wersach utworu „W drogę pora już”, a prawdziwe wokalne możliwości pokazują w songu „Barbara 2.0”. Juraszek buduje komizm postaci na sztywniactwie swego bohatera, Majerska ma w sobie więcej luzu i swobody, co pozwala jej ostatecznie oderwać się od ziemi. Trochę przykro, że cała sala oklaskiwała gromko ich śmierć, ale taki już w Syrenie klimat. Zapatrzony w siebie  i obdarzony wielkim… mózgiem Charles Jacka Pluty zyskuje sympatię, gdy zrzuca zasłonę z oczu i zaczyna dostrzegać rzeczy prawdziwie istotne. Lifecoachka (oczy bolą od samego patrzenia) Delia Anny Terpiłowskiej jest przeuroczo głupiutka, ale posiada gołębie serce, solidny wokal i ponętny seksapil. Nie brakuje go także lekko zzieleniałej Miss Argentyny, którą fantastycznie w językowych niuansach i akcentach latino oddała Żaneta Rus, choć sam tekst piosenki, czy to przez zawrotne tempo, czy aktorską afektację nieco się gubił. Beatrycze Łukaszewskiej, mimo zatrzaśniętego okna żywieniowego, udaje się wyjść cało z opresji i to o balkoniku. Nie sposób też nie wspomnieć o przekomicznej rozśpiewanej harcereczce sprzedającej ciasteczka w wykonaniu Leny Wiciak, której nie straszne nawet „zmolestowanie przez gotkę”.

Starczy już tego mrugania okiem i bezczelnego podsyłania spojlerów. Jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, gdzie przychodzą na świat torby z giftami, musicie po prostu odwiedzić Teatr Syrena. Albo dać się zabić. Co kto woli. 

„Beetlejuice” w reżyserii Jacka Mikołajczyka to śmiertelnie zabawne, rozedrgane show, roztańczone, rozśpiewane, przerażająco energetyczne i mimo że w połowie martwe, to jednak wyjątkowo żywe. Żywe współczesnymi odniesieniami do sposobów odreagowywania straty, potrzeby budowania relacji czy pogłębiającej się samotności i wynikającej zeń depresji młodzieży. Potrafi wzruszyć, rozbawić błyskotliwym, nawet jeśli ciut bezczelnym humorem, zachwyca oprawą i fantastyczną grą całego zespołu prowadzonego z impetem przez dwójkę mrocznych, temperamentnych samotników. W musicalowej adaptacji „Beetlejuice’a” tkwił olbrzymi potencjał, który na Broadwayu nieco przygaszono. Polska wersja skorzystała jednak z bezcennych rad scenicznego guru Otho – „potencjał” zaczyna się od wylanego na próbach „potu”, ale ostatecznie kończy na premierowym „wow”. Teatr Syrena obchodzi swe 80-lecie wyjątkowo odjechanym „wow”. 

Tytuł oryginalny

Śmierć na afiszu - "Beetlejuice" w Teatrze Syrena, recenzja

Źródło:

NaszTeatr

Link do źródła

Autor:

Marek Zajdler

Sprawdź także