Rozmowa z Małgorzatą Warsicką, reżyserką spektaklu "Krum", którego premiera odbędzie się 2 i 3 października w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. To drugie wystawienie tej sztuki Hanocha Levina w Polsce, po słynnej realizacji Krzysztofa Warlikowskiego 16 lat temu.
Marta Odziomek: „Zrobiłem z tej sztuki historię – jak sądzę – niezwykle bliską Polakom, bo opowiadającą o facecie, który wraca z zagranicy, gdzie mu nie wyszło, do miejsca, które nazywa dziurą" – powiedział o „Krumie" Krzysztof Warlikowski. A jaką historię ze sztuki Hanocha Levina zrobiła pani?
Małgorzata Warsicka: Warlikowski wystawił „Kruma" w czasie, kiedy Polacy masowo emigrowali do Wielkiej Brytanii, więc czytał go właśnie z tej perspektywy. Ja opowiadam tę historię inaczej, z perspektywy Tugattiego – przyjaciela Kruma, który choruje i w końcu umiera. Sięgam przy okazji tego spektaklu również do Tybetańskiej Księgi Umarłych i idei bardo, czyli rytuału przejścia z życia do śmierci. Ta księga to przewodnik o tym, jak dusza zachowuje się po śmierci, idąc ku światłości.
Pokazuję Kruma z perspektywy Tugattiego, który z przestrzeni czyśćca wraca do miasteczka, przygląda się własnemu życiu, temu, co ważne. Ta zmiana perspektywy ma oczywiście swoje konsekwencje. Obserwujemy człowieka, ale od strony duszy, jego duchowości.
Kontekst społeczny jest natomiast zapisany w tekście, człowiek generalnie się nie zmienia, więc myślę, że od 2005 r., czyli od czasu wystawienia „Kruma" przez Krzysztofa Warlikowskiego, wiele z dylematów, które mają bohaterowie, odczytać pewnie będziemy mogli tak samo. Lubię jego przedstawienie, ale czytam je inaczej, kładę akcenty na inne tematy.
W opisie spektaklu możemy przeczytać, że pani inscenizacja będzie skupiać się na „rewidowaniu, podawaniu w wątpliwość i kwestionowaniu wpajanych pokoleniom wartości i mitów, na ich nieprzystawalności, nieadekwatności do świata".
– Czytam Levina przez Levina. Pisał tę sztukę w latach 70. XX w., był to czas, kiedy młodzież z kibucu zaczynała się buntować przeciw syjonistom. Zastanawiali się, czy aby na pewno ten cały korowód wesel, chrzcin i pogrzebów, czyli wartości przekazywanych im z pokolenia na pokolenie, dotyczących założenia rodziny i codziennej pracy, prowadzi do spełnienia. Krum najpierw wyłamuje się z tego korowodu, ale obserwujemy go, kiedy do niego wraca z emigracji.
Levin rewiduje w sposób symboliczny historię społeczną swojego narodu. Pokazuje bohaterów podążających za ich własnym wyobrażeniem na temat tego, jak należy żyć i co daje im szczęście. Oni jednak szukają tego wszystkiego na zewnątrz siebie, nie dążą do małżeństwa, posiadania domu z ogrodem, pieniędzy i kariery dlatego, że tego pragną, ale dlatego, że to zostało im przekazane przez ustępujące pokolenie. Nie zadają sobie pytań, czy te właśnie rzeczy dadzą im szczęście.
Każdy z bohaterów niesie swój osobny temat, Levin pisał właśnie w ten sposób. Krum oczywiście jest tu główną postacią, ale myślę, że warto przyjrzeć się każdej postaci. Razem tworzą one ciekawego bohatera zbiorowego.
Zwracacie też uwagę na świat, który „trzeszczy w posadach, rozpada się na naszych oczach"...
– Przygotowywaliśmy ten spektakl w trakcie pandemii, przez prawie dziewięć miesięcy, z przerwami spowodowanymi obostrzeniami w związku z COVID-em. Można powiedzieć, że pracowaliśmy, będąc w oku cyklonu. Nie dało się nie zauważyć, że ten świat, który był nam bliski, zaczął się zmieniać. I wciąż się zmienia, ale w którą stronę owa zmiana nas zaprowadzi, tego wciąż nie wiemy.
Krum wracający z emigracji też ogląda świat, który jest mu obcy – wie, że już do niego nie należy, bo się z niego wyzwolił. Podobnie jest z umierającym Tugattim, który obserwuje bohaterów w ich świecie zza kurtyny. Wie, że trzeba mu się z nim pożegnać, ponieważ on już nie ma żadnej opcji, by w nim pozostać.
Bohaterowie tkwią w dziwnej niemocy. Są utopieni w pewnym egzystencjalnym marazmie. Coś nie pozwala im działać. Znajdują się w jakimś klinczu. Bo skoro ich wyobrażenia o lepszym życiu nie płyną z serca, nie są z nim połączone, to jak miałoby być inaczej? Levin jest egzystencjalistą, a to nie jest optymistyczna filozofia, więc jego postaci są pogrążone w strachu przed życiem.
Czy relacja Kruma z matką, która też potem umiera, jest ważna w pani spektaklu?
– Tak, jest ważna, ale nie ważniejsza od innych relacji. Bohaterowie tej sztuki nie są do końca określeni, to znaczy nie są postaciami z krwi i kości, nie są wielowymiarowi. Są raczej zapisami postaw, mechanizmów działania, idei i całościowo tworzą pewne panoptikum, dając obraz kondycji ludzkiej w ogóle. Takimi ich buduje Levin i ja też ich czytam w ten sposób. Nie można powiedzieć, że w tej sztuce chodzi tylko o relacje, Levin próbował opisywać szerzej.
Ale tak – relacja z matką to superistotna rzecz dla Kruma, pokazuje, jak bardzo można być współzależnym od drugiego człowieka, jak można robić krzywdę tym, których się najbardziej kocha, że miłość może być toksyczna, że pewne rzeczy robimy ze strachu. Właśnie relacja z matką tłumaczy, dlaczego Krum nie jest w stanie działać.
Na zdjęciach, które są na stronie Teatru Polskiego, widać m.in. sadzawkę wypełnioną wodą i przewrócony żyrandol. Chyba będzie sporo się działo pod względem wizualnym!
– Faktycznie, tam się bardzo dużo dzieje, choć tym razem nie pracuję z Marcinem Chlandą, który projektował scenografię do „Mistrza i Małgorzaty", ale z Agatą Skwarczyńską, która jest też autorką świateł.
Agatę zainspirował świat, do którego nie mamy już dostępu. To świat dobrobytu i względnej wygody, który był nam znany, i który był w miarę okej. Potem okazało się, że może przestać istnieć! Scenografia jest zatem zapisem takiej idei, że on musi stać się inny niż ten dawny. Żyrandol jest właśnie znakiem piękna, dostatku, owej nadbudowy kulturowej, która przestaje istnieć. Tak może być, choć nie wiemy, co się stanie w przyszłości. Pracujemy, wiedząc, że to, co znane, odchodzi...
Czy osoba Karola Nepelskiego wśród twórców zwiastuje – podobnie jak w „Mistrzu i Małgorzacie" – dużą dawkę muzyki w spektaklu?
– Absolutnie tak, z Karolem pracuję od początku mojej reżyserskiej drogi, wspólnie i wytrwale budujemy w spektaklach kolejne muzyczne światy. W „Krumie" dużą inspiracją dla Karola jest wspomniana już Tybetańska Księga Umarłych, która ma mantryczny charakter, jest zbudowana z wielu powtórzeń, ma też specyficzny rytm.
Z drugiej strony warstwę muzyczną „Kruma" stanowią wszystkie dźwięki, które można „wyprodukować" na scenie – będą one nagrywane podczas spektaklu i puszczane przez osiem różnych kanałów. Na scenie zawieszone będą dzwony rurowe, wydające ciekawe dźwięki, inspirowane pewnym rytuałem, który odbywa się w trakcie spektaklu, a jest nim rytuał żegnania, odchodzenia ze świata. Będą też sceny chóralne, choć tej muzyki będzie zdecydowanie mniej niż w „Mistrzu i Małgorzacie".
Na scenie będzie również obecny muzyk perkusista, a Adam Myrczek, aktor Teatru Polskiego i znakomity wokalista, który wcieli się w postać Szkity, będzie też nam śpiewał. Wcieli się postać takiego koryfeusza, który przeprawia dusze na drugą stronę. Jest połączony ze światem muzyki i mistyki.
W Levinie – wydaje mi się – jest też spory potencjał zabawy, poczucia humoru, mimo że generalnie jego sztuki są smutne. Czy w pani spektaklu będzie jakaś chwila na śmiech?
– Oczywiście, liczę na to, że będzie można się pośmiać! Dowcipy są wpisane w teksty Levina, mimo że ciągle ktoś w nich umiera, mimo że ciągle mówi się w nich o strachu przed śmiercią. Ludzie nie potrafią się śmiać z tego tematu, nie jest z nami zintegrowany. Pandemia pokazała nam, że trzeba się z nim skonfrontować, inaczej spojrzeć na śmierć.
Dla mnie śmierć u Levina jest perspektywą, przez którą patrzymy na życie. Wracając do młodzieży z kibuców, o której mówiłam na początku – ona buntowała się przeciw poświęceniu swojego życia na wojnach, które toczyły się w ówczesnym Izraelu dość często... Kwestionowała ideę poświęcenia Bogu Izaaka przez Abrahama. Ale dopóki nie spojrzymy na życie z perspektywy ofiarowanego, dopóty nie będziemy w stanie czerpać z niego radości, znajdować sensu. Takie myślenie bardzo mocno wpłynęło na Levina – świadomość śmierci daje życiu o wiele większe znaczenie. Tym bardziej trudniej się nam pogodzić z tym, że bohaterowie jego sztuk nic ze swoim życiem nie robią... Autor namawia nas – poprzez ukazanie ich w marazmie, cierpieniu, uciekaniu od odpowiedzialności za siebie i swoją egzystencję – żeby brać życie pełnymi garściami!
Jeszcze jakąś dekadę temu sztuki Hanocha Levina często były wystawiane w polskich teatrach, potem już mniej.
– Długo po Krzysztofie Warlikowskim nikt nie odważył się wystawiać w Polsce Levina. Jego „Krum" był wspaniałym spektaklem. W 2009 roku ukazała się antologia sztuk Levina „Ja, ty i następna wojna", która uruchomiła realizacje Levina na polskich scenach. To musiało się wydarzyć, jego sztuki są świetnie napisane, dobrze „leżą" aktorom, mówią w sposób ironiczny i zajadły o ważnych dla nas wszystkich sprawach.
A kiedy pani zetknęła się z Levinem i w jaki sposób?
– Romansuję z nim nie od wczoraj. Czytałam go już na studiach, razem ze studentami zrealizowałam potem debiutowałam jedną z jego sztuk, „Jakobim i Leidentalem" w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie w 2014 roku i zdobyłam tym spektaklem nagrodę za Najlepszy Debiut Reżyserski na Festiwalu „Pierwszy Kontakt" (2015 r.). Potem, już ze swoimi studentami, z wydziału wokalistyki z Akademi Muzycznej w Bydgoszczy przygotowaliśmy „Kruma" jako egzamin. Pomyślałam, że znowu chciałabym wyreżyserować Levina w teatrze dramatycznym, pojawiła się szansa, by zrobić to właśnie w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej.
Gdy pracowałam nad „Krumem" ze studentami, to rolę Dupy dostała niewidoma aktorka, wolkastka. Sam fakt tego, że jest niewidoma, otworzyło nowe odczytanie tej postaci, ona interpretowała ją przez swoją – inną – wrażliwość. Wykorzystujemy to w Bielsku-Białej – aktorka Marta Gzowska-Sawicka będzie grała niewidomą Dupę. Dostała więc dość trudne zadanie – musi operować inną wrażliwością i odbiorem świata zewnętrznego.
Lubi chyba pani taki teatr rozbudowany, mocno oddziałujący na widza, z głębokimi planami gry, wyestetyzowany.
– Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło we mnie, chyba uruchamia mnie muzyka. Ja najpierw tekst słyszę, nie widzę. Jeśli go słyszę, to wtedy się we mnie uruchamia cały proces. Paradoksalnie ja sama lubię oglądać prosty teatr! Ale z drugiej strony lubię też bardzo operę, pierwszy swój spektakl na studiach reżyserskich zrealizowałam właśnie w operze, mam też na swoim koncie dyplomy ze studentami w Akademiach Muzycznych w Bydgoszczy i Poznaniu. Opera to zupełnie inne medium i myślę, że ono mnie jakoś naznaczyło, dopiero od niedawna zdaję sobie sprawę z tego, jaki rodzaj teatru proponuję. No i prócz warstwy wizualnej szalenie ważna jest też dla mnie muzyka – ona też tworzy widowiskowość, operowość moich spektakli.