„Monachomachia” według Ignacego Krasickiego w reż. Justyny Łagowskiej w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Patryk Kencki, członek Komisji Artystycznej Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej Klasyka Żywa
Lubię Teatr Nowy Proxima w Krakowie. Jego twórcy bowiem starają się zachować niezależność, odwagę i ten uroczy rodzaj bezczelności, który cechował dawnych komediantów. Ma swój klimat i sama siedziba teatru, szczególnie Scena Berlin, znajdująca się w podziemiach, zresztą na jakimś niższym ich poziomie. Wchodzący muszą najpierw zejść po wysokich schodach, aby minąwszy pomieszczenia recepcyjne i kawiarnię, znowuż zstąpić, tym razem już na widownię. Odwiedzając tę scenę, ma się więc poczucie uczestniczenia w wydarzeniu zorganizowanym dla wtajemniczonych, a niewielka widownia, na którą można wnieść z sąsiadującego z nią baru jakiś kieliszeczek, rzeczywiście wywołuje skojarzenia z berlińskim kabaretem z lat trzydziestych zeszłego stulecia.
Czy zaprezentowanie w tym właśnie miejscu oświeceniowego heroikomicznego poematu Monachomachia zaskakuje? Niekoniecznie. Poza tym, że jego autor, czyli Ignacy Krasicki, rzeczywiście niejednokrotnie bywał w Berlinie i w tym właśnie mieście umarł, krytyczny ładunek zawarty w przywołanym dziele, a skierowany przeciwko sposobowi życia przedstawicieli kleru, doskonale wpisuje się w retorykę Teatru Nowego. Przedstawienie wyreżyserowała Justyna Łagowska, należąca do czołówki polskich scenografek, od jakiegoś czasu podejmująca samodzielne próby inscenizacyjne. Jako dramaturżka wsparła ją Olga Śmiechowicz, uzupełniając tekst fragmentami Antymonachomachii, a muzyczną warstwę przedstawienia przygotował Dawid Rudnicki.
Monachomachia na scenie potrafi zaskoczyć. Tekst znany niemal każdemu, w prywatnej lekturze przede wszystkim bawi. Zainscenizowany ukazuje jednak swoje nader drapieżne, a chwilami i obsceniczne oblicze. Zwłaszcza, że reżyserka, a jeszcze chyba bardziej aktorzy, potrafią z poematu wydobyć wszystkie zakodowane w nim podteksty. W przedstawieniu występuje trzech teatralnych wyjadaczy (Roman Gancarczyk, Tomasz Schimscheiner i Juliusz Chrząstowski), którym partneruje opolska aktorka, Karolina Gorzkowska.
Gdy publiczność tłoczy się jeszcze w teatralnym barze, nagle rozlegają się hałasy. Spomiędzy widzów wyłaniają się Chrząstowski wraz z przebraną za barmankę Gorzkowską i zaczynają mówić tekstem Krasickiego. Niekończący się śmiech aktorki (najpierw na żywo, a potem kontynuowany już z nagrania) prowadzi nas na widownię. W początkowych scenach wykonanie tekstu zaopatrzono w coś w rodzaju scenicznych przypisów, mających zasugerować, że mowa nie tyle o historycznych problemach z kondycją kleru, ile o jego sposobie prowadzenia się zupełnie współcześnie. Kiedy więc przywołane zostanie miasteczko, w którym „bram cztery ułomki, / Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki”, aktorka dopowiada: „Kraków”. Kiedy przywołany zostaje „seraficzny zakon”, ze sceny słyszymy wyjaśnienie, że chodzi o franciszkanów. Kiedy znów mowa o zakonie „kaznodziejskim”, pada najpierw żartobliwe pytanie, czy mowa o redemptorystach (do których należy ojciec Tadeusz Rydzyk), a dopiero potem widzowie dowiadują się, że Krasicki miał na myśli jednak dominikanów.
Reżyserka stworzyła do przedstawienia funkcjonalną scenografię, której głównym elementem jest duży stół, mogący służyć jako sprzęt, przy którym odbywają się pijatyki, ale który również może stawać się ołtarzem, łożnicą, czy stołem sztabowym. Główna scena bitwy pomiędzy zakonnikami ukazana została bowiem w sposób metaforyczny – aktorzy przesuwają po stole niczym po sztabowej mapie rozmaite przedmioty symbolizujące poszczególnych uczestników walki. W scenicznej przestrzeni znalazły się jeszcze fotele w jajowatym kształcie, stanowiącym zapewne odwołanie i do jurności zakonników, i do kpiny, czyli tak zwanego „robienia sobie jaj”, a także wciśnięte w kąt pianino. Muzyka w tym przedstawieniu odgrywa zresztą istotną rolę. Wykonawcy śpiewają i Hymn do miłości ojczyzny Krasickiego, i umieszczoną przezeń w Monachomachii parodystyczną adaptację tej pieśni („Wdzięczna miłości kochanej szklenice”). W muzykę zaopatrzono również apostrofę skierowaną w poemacie do Stanisława Augusta („O ty, na polskim co osiadłszy tronie, / Wzgardziłeś miodem i nie lubisz wina!”).
W omawianym przedstawieniu najbardziej efektowną warstwą wydaje się aktorstwo, choć od razu trzeba zaznaczyć, że popisy teatralnych mistrzów odbywają się z niemałą szkodą dla reżyserskiej spójności. Niezwykle sprawni wykonawcy co i raz wprowadzają do przedstawienia jakieś lazzi, nie zawsze apetyczne, ale trzeba im jednak przyznać, że nader zabawne. Nie stronią przy tym od iście arystofanejskich żartów. Dość powiedzieć, że Schimscheiner symuluje nie tylko pierdzenie...
Mocno podkreślone zostały wszystkie podteksty erotyczne pojawiające się w dziele Krasickiego. Mnisi żywo interesują się sceniczną partnerką, a w pewnym momencie widzimy, że za kotarą dochodzi między postaciami do fizycznego zbliżenia. Nieobce jest również braciszkom wzajemne zainteresowanie. Jakkolwiek w Monachomachii homoerotyzm nie został ukazany wprost, to jednak komiczna trawestacja motywu rozpaczy Achillesa nad zabitym Patroklesem (u Krasickiego ojciec Gaudenty ryczy „jak lew rozjuszony”, widząc upadającego podczas bitwy „pięknego Hijacynta”), musiała sprowokować inscenizatorkę do rozbudowy tego wątku.
W tym miejscu wypada wspomnieć, że aktorzy występują w spektaklu w prostych, a efektownych kostiumach. Gorzkowska ma na sobie czarne dżinsowe szorty i bluzkę w tym samym kolorze. Natomiast odtwórcy ról zakonników przyodziani zostali w czerwone habity. Ta żywotna barwa kojarzy się oczywiście nie tylko z ich nieascetycznym charakterem, ale również z odcieniem szat kardynalskich. Oskarżenie skierowane w tekście wobec przedstawicieli wspólnot monastycznych, rozszerzone zostało więc w przedstawieniu także na kościelnych hierarchów. W niektórych scenach aktorzy zakładają również znaczące nakrycia głowy. I tak w jednej z sekwencji pojawiają się w biskupich infułach, w innej w kobiecych czepcach nadających im perwersyjny, androgyniczny charakter.
Przedstawienie grane jest w brawurowy sposób, a główną jego tonacją jest kpina. Nie mam wątpliwości, że wykonawców sprowokował do tego sam tekst Krasickiego, efektownie napisany i właściwie dopiero na scenie uzyskujący pełnię blasku. W zgodzie więc z nim aktorzy wyśmiewają hipokryzję parodiowanych duchownych, kpią z ich umysłowego ograniczenia i przywiązania do rzeczy nader niskich. Publiczność jest w pewien sposób wciągana do gry, czy przynajmniej prowokowana. W jednej ze scen Schimscheiner przeciska się na widownię, aby roznieść wśród widzów kieliszki z wódką. W innej Chrząstowski pojawia się z torbą w LGBT-owskich kolorach. W jeszcze innej Gorzkowska zapewnia, że ma ugruntowane cnoty niewieście, pokpiwając sobie w ten sposób ze słynnej wypowiedzi doradcy Ministra Edukacji.
Jak wspomniałem na początku, iście teatralna umiejętność prowokowania jest znakiem rozpoznawczym Proximy. Nie może nas przeto dziwić, że na afiszu nazwisko autora Monachomachii zostało poprzedzone skrótem „abp” przypominającym, że był on arcybiskupem, a więc co nieco musiał wiedzieć o zwyczajach ówczesnego kleru. Z kolei na stronie internetowej Teatru zamieszczono stwierdzenie, że „biskup Ignacy był Sarah Kane ówczesnej literatury”. I jakkolwiek zdanie ma coś z hiperboli, to z zastrzeżeniem wszelkich proporcji trudno jest inscenizatorom nie przyznać racji. Na scenie Teatru Nowego Monachomachia okazała się rzeczywiście utworem skandalizującym, prowokatorskim i bardzo efektownie wpisującym się w aktualny dyskurs.
Monachomachia według Ignacego Krasickiego, reż. Justyna Łagowska, Teatr Nowy Proxima w Krakowie, premiera 16 lipca 2021.