Ponad rok nie było mnie w teatrze, więc leciałem jak na skrzydłach. Napisałbym, że w wręcz w gorączce, ale jednak pomiar temperatury przy wejściu tego nie potwierdził. Wręcz przeciwnie, z czoła bił jeszcze pandemiczny chłód, bo 35,1 na elektronicznym wyświetlaczu aż prosiło się o dodatkową ocenę podstawowych czynności życiowych.
Medyczne procedury, choć już powszechne, do teatru nie pasują wcale, w teatrze temperaturę należałoby mierzyć co najwyżej po spektaklach. W celu ustalenia, ma się rozumieć, czy twórcom udało się rozpalić publikę.
Ludzie onieśmieleni, jakby w murach Starego Teatru pojawili się tuż po wielomiesięcznym maratonie oglądania seriali w samotności, łączy nas wspólna niepewność w procesie powtórnej socjalizacji. Small talki szybko gasną. Ekscytacja miesza się z lękiem, czy po przymusowym odwyku od kultury wysokiej będziemy umieli zachować się przy jej konsumpcji, jeść ją nożem i widelcem, czy będziemy ją szarpać jak głodny woj Mieszka I cielęcą gicz. Odruchy bezwarunkowe jednak działają, pamięć mięśniowa nie zawodzi. No, może w niektórych przypadkach koronawirusowa pauza rozszczelniła zasady etykiety, chyłkiem przemknął gdzieś widz w krótkich, dresowych spodniach, ale okażmy jednak trochę wyrozumiałości. Może też stęskniony biegł na spektakl, a tak mu było w tym biegu najwygodniej.