„Skóra po dziadku” Mateusza Pakuły w reż. autora w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Mam nieodparte wrażenie, że Mateusz Pakuła ma wgrany program o nazwie Little Boy i raz na jakiś czas zrzuca teatralną bombę i potem wraca do swojego business as usual, czyli robienia przedstawień-czekadełek, które jedynie mają uśpić czujność widzów do momentu odpalenia kolejnego protokołu zniszczenia. Najnowsza premiera w Łaźni Nowej (w koprodukcji z Teatrem im. Żeromskiego w Kielcach) idealnie wpisuje się w ten nakreślony przeze mnie schemat – po „Jak nie zabiłem swojego ojca…” sprzed 2 lat, reżyser uraczył nas teraz kolejnym plaskaczem w postaci spektaklu „Skóra po dziadku”.
Pakuła adaptuje na scenę książkę swojego autorstwa, która opowiada o bardzo osobistej historii jego dziadka, który w okresie stalinizmu jako młody chłopak trafił do kieleckiej katowni przy ulicy Zamkowej za kilka (dość niebezpiecznych, ale nadal tylko) wygłupów (w które wchodziło niemalże zabicie wójta na motorze i powieszenie figurki Stalina na szubienicy). Spędza w tym potwornym miejscu dłuższy czas pod „opieką” majora Plamy, który robił to, co robi się w więzieniach-katowniach. Ta opowieść paradoksalnie jest jednak jedynie pretekstem do spojrzenia na szerszy kontekst kielecki i przeanalizowanie tematyki holocaustu, czarnej karty historii miasta, czyli pogromu kieleckiego i kwestii tego, na ile brzemię naszych przodków i tego, co zrobili lub nie zrobili, jest także naszą współczesną odpowiedzialnością.
Reżyser skupia się też mimochodem na zmienności losu, dochodzi bowiem do sytuacji w której Żyd ukrywany w czasie wojny przez sąsiadkę dziadka okazuje się być w nowych realiach wysoko postawionym ubekiem, który jest w stanie uratować protoplastę Pakuły z nieciekawego, więziennego położenia. Wymaga to jednak od niego powrotu do miasta, które jest poniekąd współodpowiedzialne za zamordowanie Żydów, którzy przeżyli holocaust; do miejsca gdzie – patrząc szerzej, beznarodowościowo – sąsiad z zimną krwią zamordował sąsiada. Jest to temat do dziś nieprzepracowany w pełni; nadal są ludzie próbujący zrzucać winę na ubecką prowokację zamiast przyznać, że rozszalały tłum, w którym mogli znajdować się krewni współczesnych kielczan, z zimną krwią mordował bez zastanowienia. Istotnym jednak jest też to badanie Pakuły – czy musimy czuć się winni i przepraszać za zbrodnie w czasie których nie byliśmy nawet obecni na świecie? Oczywistym jest, że nie zwalnia nas to z obowiązku pamiętania o nich, jednak sama pamięć uwiera i może popychać ponownie do szukania winnych.
W „Skórze po dziadku” tworzy się też swoista przestrzeń próby zapamiętania tego co było, co ludzie nawzajem sobie zgotowali, aby być może w przyszłości uniknąć podobnego losu, bo jak wiadomo historia lubi się powtarzać. Świetnie wybrzmiewa to w łamiącym monologu czytanym z offu na temat „Akademii Pana Kleksa”, w którym pada teza, że być może Brzechwa, który był Żydem, napisał całą powieść o magicznej szkole po to, aby uchronić w niej żydowskich chłopców, których w prawdziwym świecie nie dało się uratować przed śmiercią i okrucieństwem świata. Spojrzenie z tej perspektywy na książkę Brzechwy jest wręcz paraliżującym doświadczeniem, którego chyba nigdy nie uda mi się wyrzucić z głowy (ale też wyrzucać nie chcę).
Pakuła tworzy obraz historii jako naczyń połączonych, gdzie nie wszystko ma jasną przyczynę i nie każdy skutek jest jasno powiązany z działaniem, ale wszystkie mają na siebie wpływ i, chcąc nie chcąc, my sami jesteśmy umoczeni w tym co się działo kiedyś. Istotnym jest żyć ze świadomością własnego wpływu na przyszłość i teraźniejszość, mając w głowie to, że tak naprawdę niewiele różnimy się od ludzi z przeszłości. Doskonale podkreśla to Pakuła przytaczając opowieść o tym, jak sąsiedzi wyrzucili na śmietnik wózek jego dziecka, bo stał na klatce schodowej (wózek, nie Pakuła). Kreśli to też ciągle drzemiące w nas zło (i broń Boże nie porównuje tutaj wywalenia wózka na śmietnik z pogromem kieleckim), które budzi się po to, by zranić drugiego człowieka, kiedy widzimy, że być może odsłania przed nami swoje miękkie podbrzusze. Wszystko to jedynie aby uniknąć bezpośredniej konfrontacji z tą ‘ludzką’ stroną drugiej osoby.
Ten świetnie skonstruowany reżysersko spektakl został zamknięty w robiącej wrażenie, monumentalnej scenografii Justyny Elminowskiej – betonowe, odrapane ściany i ogromny lej jak po bombie na środku sceny, do którego to leju wchodzą aktorzy i toczy się tam duża część opowieści. Piękna robota, wieloznaczna, zadaje pytanie: po czym to lej? Bardziej dosłownie: czy to miejsce po niedawnej wojnie obrazujące zniszczenie, może jednak to jest wyrwa, którą w narodzie i społeczności zrobił sam pogrom, jest to wyrwa, której nie da się niczym zapełnić? Może to być też korelacja z biograficzną częścią dotyczącą dziadka reżysera – jest to poniekąd jego wyrwa w życiorysie spowodowana pobytem w więzieniu-katowni. Znaczenia mogę tak mnożyć; bardzo wymowna to przestrzeń, idealnie podkreślająca sceniczną akcję i jednocześnie nieprzytłaczająca. Elminowska była też odpowiedzialna za kostiumy – za nie również oklaski.
Mam wrażenie, że „Skóra po dziadku” zażre tak w pełni na kieleckiej scenie dzięki wpisaniu się mocniej w kontekst lokalny, mi do dziś dzwoni w głowie „Wiersz o zabiciu doktora Kahane” Kornhausera, który zamykał „1946” – spektakl Remigiusza Brzyka poruszający tematykę pogromu; słychać było wtedy, jak wszyscy na widowni kieleckiego teatru wstrzymali oddech i sądzę, że podobnie będzie tutaj.
Mateusz Pakuła z zespołem zrobił spektakl ważny i szarpiący za fraki. Skupiający uwagę widza na całe trzy godziny trwania, powodujący, że robiło się człowiekowi niedobrze od ogromu potworności. Jestem zachwycony, jakkolwiek to brzmi w tym kontekście, że Pakuła dowiózł tak solidną rzecz. Trudną w odbiorze, ale jest to lekcja, której trzeba wysłuchać i samemu zastanowić się nad własną odpowiedzialnością i poczuciem winy względem dziejowych wydarzeń. To, co mówili aktorzy, zasiało we mnie chęć spytania co w 1946 roku robili dziadkowie mojej lepszej połówki, która pochodzi z Kielc, ale się nie odważyłem. Nie chcę chyba wiedzieć. Reżyser obudził potwora, który będzie mnie jeszcze trawić długi czas, za co gratulacje.