Niegdyś publiczność manifestowała swoje niezadowolenie, gwiżdżąc lub wychodząc z sali. W ostateczności na scenę leciały jaja i zgniłe pomidory. Obecnie widzowie zachowują się coraz częściej jak typowi konsumenci, którzy poznali siłę swoich pieniędzy. Wykształceni w restauracjach i centrach handlowych zaczynają traktować artystów jak kelnerów - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej Stołecznej.
Podczas sobotniego spektaklu Gorana Bregovicia "Karmen z happy endem" w Sali Kongresowej jakaś kobieta z loży, zniecierpliwiona długim słownym wstępem do historii romskiej dziewczyny sprzedanej do burdelu we Włoszech, zaczęła głośno domagać się, aby muzycy przestali mówić i zaczęli w końcu grać. - Nie po to płaciłam za bilet, aby tu słuchać jakiegoś gadania - piekliła się. - To jest teatr, proszę pani - wyjaśnił jej po angielsku Bregović. Wkrótce muzycy z Orkiestry Weselno-Pogrzebowej zadęli w trąby i publiczność poddała się bałkańskim rytmom, zapominając o całym incydencie. Nie jest to pierwszy przypadek, kiedy rozkapryszony widz wydaje dyspozycje artystom. Parę lat temu w Rozmaitościach pewna pani przerwała spektakl "Hamleta" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego, ponieważ nie odpowiadało jej, że grający główną rolę Jacek Poniedziałek występuje w jednej ze scen nago. Żądała, aby aktor wrócił do garderoby i natychmiast się ubrał.