Bregović wystąpił w Sali Kongresowej wraz ze swoją Orkiestrą Weselno-Pogrzebową, która owszem fajnie grała na trąbkach, saksofonie i wielkim bębnie, szkoda tylko, że tak mało.
Goran Bregović nie jest muzykiem z mojej bajki, ale któż nie pamięta jego ścieżki dźwiękowej do "Królowej Margot", kto nie dał się porwać zmysłowym, pulsującym życiem rytmom "Kałasznikowa" z "Undergroundu"? Znajomy ostrzegał, że muzyk robi ostatnio rzeczy nieciekawe i poniżej krytyki. Mimo to wybrałam się w sobotę do Sali Kongresowej na "Karmen (z happy endem)" - widowisko firmowane nazwiskiem Bregovicia. W końcu Bregović to filmowa legenda lat 90., do spółki ze swoim krajanem Emirem Kusturicą. Najtańszy bilet - 60 złotych, najdroższy - bagatela - 250. Tylko za co? Tak kiczowatego i grafomańskiego produktu, reklamowanego zresztą jako opera skomponowana przez Bregovicia na motywach słynnej "Carmen" Bizeta, dawno nie widziałam. Przez pierwszą godzinę człowiek myśli, że kompan Kusturicy wynalazł nowy gatunek sceniczny - operę bez muzyki (bo operę bez akcji już wymyślono). Potem żałuje, że w ogóle taka "opera" powstała i marzy o wycisz