Zamiast oszałamiającego widowiska, porażka. Wczoraj w warszawskiej Sali Kongresowej, na oczach ponad dwutysięcznej publiczności, upadła legenda bałkańskiego muzyka Gorana Bregovića. Jego operę "Karmen (z happy end'em)" można zaliczyć do największych klap mijającego roku. Bregović został wygwizdany na scenie - pisze Filip Jurzyk w Dzienniku.
Od 90 do nawet 250 złotych należało zapłacić za bilet na operę "Karmen (z happy endem)". Dla wielbicieli muzyki Gorana Bregovića pieniądze nie grały roli. Jednak nie wszyscy doczekali do końca spektaklu, a za tytułowy "happy end" uznano fakt, że "wreszcie się skończył". Pierwsze narzekania pojawiły się jeszcze przed godziną 19.00, o której miała się zacząć opera. Ponad dwa tysiące zadziwionych gości wpuszczono na salę dopiero na kilka minut przed rozpoczęciem występu. Widzów trzymano na korytarzu, bo do ostatniej chwili za drzwiami trwały gorączkowe próby. Wreszcie miłośnicy bałkańskich rytmów prowadzonej przez Bregovića "Orkiestry Weselno-Pogrzebowej" zasiedli w fotelach pamiętających jeszcze wyprowadzenie sztandaru PZPR, oczekując na pierwsze dźwięki muzyki. Ale wizja artysty była zupełnie inna... "Nikt nic nie rozumiał" Bregović, jak wynikało z programu spektaklu, osadził swoją Karmen w realiach komunistycznej Rumunii