„Sen nocy letniej" Williama Szekspira w reż. Michała Zadary w warszawskim Teatrze Komedia. Pisze Marek Zajdler w portalu Nasz Teatr.
Nieczęsto miewam sny. A jeśli już to są zupełnie abstrakcyjne i czytanie w nich przypomina odszyfrowywanie rysunków dwulatka. Tej nocy, gdy księżyc w lisiej czapie zaglądał ciekawsko przez okno, akurat jeden się przytrafił. Chowałem w moim tapczanie obrane ze skórki, acz pozostawione w całości melony i ananasy, które spoczywały w wypełnionej wodą skrzyni łóżka obok unoszących się nenufarów. No właśnie… Sny. Oniryczne. Nierzeczywiste. Pozwalające obserwować bez zdziwienia rzeczy najbardziej dziwne. Ukazujące odbicia i refleksy znanych nam osób w zupełnie odmiennych konstelacjach.
Po motyw snu sięgnął reżyser Michał Zadara, który po niewątpliwym sukcesie fredrowskiej „Zemsty” pozostał w Teatrze Komedia, by zrealizować kolejną klasyczną komedię - „Sen nocy letniej” Szekspira. O ile jednak w „Zemście” tekst pozostał nietknięty, a jedynie jego aktorska interpretacja i wizualizacja przeniosły nas niespodziewanie we współczesne rejony, tak tym razem scena, mimo nowoczesnego sztafażu, oddaje ducha czasów Stratfordczyka, zaś tekst, choć możliwie wierny sensowi oryginału, jest pragmatycznie przystosowany do dzisiejszego odbiorcy.
Zadara wraz z dramaturgiem Maksymilianem Nowakiem wzięli tłumaczenia Gałczyńskiego, Ulricha, Koźmiana oraz własną wrażliwość językową i postanowili oddać jak najwierniej szorstkość i szekspirowskie udziwnienie renesansowego oryginału. Powstały tekst poddali jeszcze obróbce we współpracy z aktorami, którzy dołożyli swoje trzy grosze, a wszystko po to, by osiągnąć jak najwyższy poziom komunikatywności z widzem. A czasem, by było po prostu śmieszniej.
Czy to się sprawdza? Sprawdza jak licho! Bo powstały nieoczekiwane, a zrozumiałe i z premedytacją zaplanowane językowe żarty, które bawią samą obecnością w tekście Szekspira, mimo iż nawet o jotę nie zmieniają sensu sztuki. I choć poetycki świat wróżek pachnie cokolwiek poezją Gałczyńskiego, tak w bardziej realnym ateńskim świecie Hermia z Heleną wyzywać się będą od stonek ziemniaczanych i lambadziar, Tezeusz „zrobi prywatne szkolenie” Egeuszowi i rywalizującym o rękę Hermii młodzianom, a wyżeł zamieni się niecnie w patrzącego wielkimi ślepiami spaniela. Rymy pójdą w zapomnienie, a jeśli czasem jaskrawie wybrzmią na scenie, to przypominać będą bardziej te częstochowskie i tym większą ucieszność wzbudzać („Ty śpisz z dala od tego brutala”). Można by nawet posądzić twórców o prześmiewczą drwinę z fraz Szekspira, tyle że to komedia dla komedii wystawiona, a sceniczny wygłup został zaplanowany w najdrobniejszym szczególe. Także w zmanierowanym sposobie hiperpoprawnej, wyraźnej artykulacji wpadającej często w stacatto, permanentnym pomijaniu wołacza czy w słowach wygłaszanych z emfazą i nadmierną ekscytacją, kierowanych rzecz jasna wprost do publiki wzorem dawnego Globe Theatre.
Dobrej komedii nie sposób dziś ponoć wystawić bez kanapy i drzwi. Idąc tym tropem i zostając przy okazji w estetyce snu, scenograf Robert Rumas rozmieścił na scenie Teatru Komedia aż trzy obrotowe kanapy, na których po wielokroć zasypiają i budzą się aktorzy, które bywają skałami, leśnym gąszczem i poszyciem, a czasem zabawnymi portalami między światami jawy i fantasmagorii. Scenę okala białe udrapowane płótno, która jak na dramat poetycki przystało pozostawia pole wyobraźni widzom. Ha, uważny czytelnik zauważy w tym miejscu, że nie ma jednak drzwi, ale bez obaw – przez tę materię także trzeba zejść ze sceny, trafić w jej przecięcia, co częstokroć stawało się źródłem dodatkowego humoru. Z sufitu zjeżdża niekiedy olbrzymi Księżyc, powracający jak mantra motyw sztuki, który oświetla scenerię magicznym blaskiem świateł Artura Sienickiego.
Zgodne z poetyką teatralnej epoki autora są także kostiumy Poli Gomółki, bowiem w czasach Szekspira aktorzy grali w tym, co mieli w szafie. Dlatego eleganccy ateńczycy występują w garniturach, swojska trupa teatralna w dresach, historyczne kostiumy pojawiają się jedynie w scenach teatru w teatrze i tylko postaci świata baśni pozostawiały niemal całkowitą dowolność. U Zadary nie jest to jednak kraina skrzydlatych duszków, ani nawet wyniosłych tolkienowskich elfów, lecz bliższa gangom przyszłości odzianym w skóry i imprezującym w takt muzyki techno. Bez obaw, usłyszymy także dźwięki z epoki - pieśń Henry’ego Purcella z opery „Dydona i Eneasz”, ale również księżycowy elvisowy „Blue Moon”. Za ruch sceniczny odpowiada Ewelina Adamska-Porczyk, której zadanie polegało tym razem głównie na kreatywnym wykorzystaniu kanap, sposobach ich pokonywania, pokładania się na nich, tudzież wydobywania z ich wnętrz.
Siedmioro aktorów fenomenalnie wpisało się w zaproponowaną przez reżysera konwencję. Cztery równoległe wątki przeplatają się wzajemnie, stale ktoś się budzi, ktoś zasypia, ciągle ktoś ucieka, a ktoś goni w porywach serca, którym towarzyszą także porywy nagłych namiętności. Zadara bardzo chętnie korzysta z bliższych farsie erotycznych skojarzeń, wszak „miłość nie patrzy oczami, tylko du… szą”. Zgodnie z tradycją Oberona i Tytanię grają ci sami aktorzy, co Tezeusza i Hipolitę.
Arkadiusz Brykalski ze swoją vis comica idealnie wpisuje się w role przy okazji bawiąc słowem cedzonym do poddanych, niczym profesor do niesfornych uczniów. Pomimo „zajętości ze swoimi sprawami” znajduje czas na rozwiązanie ich sporów, niezmiernie bawi ekspresyjną mimiką obsztorcowując Puka czy rzucając mimochodem, że „poranek się trochę zużył”.
Barbara Wysocka umiejętnie gra tożsamościami wpisując się w poetykę snu, z łatwością zmienia postacie, a z prawdziwą wirtuozerią kostiumy, bowiem wciela się jeszcze w reżyserującego sztukę Pigwę oraz Tyzbe w przedstawieniu. Aktorka sprawdza się doskonale jako rozsadzana emocjami domina Tytania płaszcząca się przed osłem, ale mi najbardziej przypadła do gustu starając się ogarnąć chaos amatorskiej trupy w podateńskim lesie.
Palmę pierwszeństwa we wzbudzaniu kolejnych salw śmiechu widowni przyznać trzeba jednak Bartoszowi Porczykowi, który jako zmieniający magicznie obiekt swych uczuć Lisander, mający parcie na szkło Spodek i nieszczęśliwie zakochany Pyramus wzbija się na wyżyny komizmu. Aktor do rozmiarów absurdu rozwija szekspirowską technikę opisu rzeczywistości słowem, bawi gestem i scenicznym ruchem, pozornie nieporadną składnią i beznamiętną artykulacją, by za chwilę wpaść w wygłaszane z emfazą uniesienia, o czym nie zapomina rzecz jasna poinformować publiczności. Potoczny język miesza z poetyckim, czasem brzmi jak patostreamer i cwaniaczek z Pragi, a za chwilę ogrywa nawet onomatopeje i pękniętą gumkę oślej maski kończąc teatralnym „Adieu”. Brawo!
Bardzo udanie wypadł też Michał Czernecki, który reprezentuje ułożony, zero-jedynkowy świat surowych ateńskich zasad wyznawany przez Egeusza, zaś w sennym odbiciu uosabia czysty chaos, permanentną zmianę wizualizowaną przez Puka noszącego się po cwaniacku niczym Peaky Blinders. Jego walka z materią przy wejściach i wyjściach ze sceny rodzi niepohamowaną wesołość, pozostaje stoicko niewzruszony połajaniami Oberona, w końcu „dobrze, że tak wyszło, bo te ich kłótnie to jest niezłe widowisko”. Czernecki w pukowym pędzie ku zmianie mówi nieco szybciej, czasem niemal gorączkowo, byle zagadać i nie dać rozmówcy dojść do słowa, ale i jemu nieobce są dwuznaczne sformułowania typu „Zabłądził w krzaki, gdzie ja go wykorzystałem”.
Olga Bołądź wciela się aż w pięć różnych postaci i choć jako Mur, czy Lew wyśmienicie oddaje szekspirowską błazenadę, to błyszczy jako Hermia. Delikatnie zblazowana elegancka paniusia z torebeczką, która potrzebuje przestrzeni trzymając na dystans ukochanego, ale która pozbawiona adoracji okazuje się zupełnie zagubiona. Przemawia obojętnym sylabizującym tonem, którym oschle oznajmia ogarniętemu chucią Lisandrowi, że „musimy zagłodzić wzrok od miłosnego pucharu”. Gdy już przyzwyczai nas do szekspirowskich fraz znienacka uderza kontrastowym, całkowicie współczesnym sformułowaniem i rozbija bank.
Helena w wykonaniu Pauliny Holtz jest jej przeciwieństwem – silna i zdecydowana, ugania się po próżnicy za Demetriuszem dając sobą pomiatać, aby za chwilę walczyć o swą godność zaskoczona niespodziewanym nagromadzeniem rozanielonych absztyfikantów. Holtz nie deklamuje, a raczej mówi soczystym językiem, mruczy z zadowolenia, gdy ukochany obiecuje ją „skrzywdzić w lesie”, ale w gruncie rzeczy twardo stąpa po ziemi. Jej Dmuchawka wcielająca się na próbach w rolę Tyzbe przypomniała mi od razu Annę Ilczuk z „Opowieści zimowych” w Powszechnym – tyle samo gracji w klepaniu tekstu.
Last but not least Mariusz Zaniewski, który ze swadą opędza się od natrętnej zalotnicy, wkłada całe serce w miłosne uniesienia i tragiczną rozpacz odrzucenia jako Demetriusz, pięknie lśni jako Księżyc i czule opiekuje się psem w roli Mizery. Wszystkim aktorom zmagającym się i walczącym o swoje sekundy na scenie należy się głęboki ukłon.
„Sen nocy letniej” w inscenizacji Michała Zadary znacznie bardziej bawi niż wzrusza, prostym współczesnym językiem sięga źródeł szekspirowskiego komizmu, a podbity znakomitym aktorstwem rodzi nieskrępowany śmiech widzów. Pozbawiony bezpośrednio wyrażonej scenicznie baśniowości pozostawia pole do popisu naszej wyobraźni i zaprasza do stworzenia własnego snu. Snu, w którym cztery rzeczywistości będą się swobodnie przeplatać, przywracając wciąż te same motywy, gdzie awers i rewers spotkają się po jednej stronie monety, a świat iluzji i jawa przestaną być rozpoznawalne. Snu, w którym na chwilę zapomnimy o obowiązkach, komórkach, trudach codzienności i zanurzymy się wraz z aktorami w przedziwnej, acz przezabawnej opowiastce o sile miłości. I jedna tylko rzecz się Michałowi Zadarze nie udała. Nie zasnąłem na jego spektaklu. W wybuchających falach śmiechu i oklaskach żadnym sposobem się nie dało.