Logo
Recenzje

Saga rodu Szyców

16.05.2025, 11:27 Wersja do druku

„Saga rodu Szyców” Hanocha Levina w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Jeremi Astaszow/mat. teatru

Liczyłem na więcej szumu wokoło nowej premiery Remigiusza Brzyka w Teatrze Ludowym, bo jego ostatnia realizacja w Nowohuckim teatrze, czyli „Chłopi” zbiera same pozytywne opinie i oklaski (poza moimi, bo wynudziłem się jak mops na tej propozycji repertuarowej), dlatego też obawiałem się mocno czemu jest tak cichutko o „Sadze rodu Szyców”; czy ktoś próbuje ukryć coś przede mną? Niemniej jednak, pozbawiony uprzedzeń, pojechałem sobie na Scenę pod Ratuszem Teatru Ludowego, żeby się przekonać co tym razem zostanie mi zaproponowane.

Brzyk bierze na warsztat sztukę Hanocha Levina “Szyc” i wykraja z niej nie za wesołą, mimo swojej formy i estetyki, opowieść o rodzinie wiecznie pędzącej za swoimi pragnieniami i potencjalnymi marzeniami, których realizacja prowadzi ich jedynie do głębszych rozczarowań. Dodatkowym czynnikiem, który kształtuje życie tych żałosnych istot jest tocząca się od pewnego momentu w tle wojna, kładąca się coraz większym cieniem na rodzinie Szyców. Jednym z głównych wątków jest poszukiwanie przez Szeprahci Szyc męża. Z racji tego, że jest już stara i nie do końca atrakcyjna, zostaje popchnięta przez rodzinę do coraz to intensywniejszych poszukiwań. Każda strona ma swoje racje – ojciec widzi w tym potencjał zarobkowy, matka przykry obowiązek kobiety, Szeprahci jednak ma w sobie jeszcze trochę tlącą się nutkę romantyczności; jest jednak świadoma swoich mankamentów, wie, że musi chwytać kogo się tylko będzie dało i kto się nawinie. Jest w tym spora doza dziecięcej naiwności, ale też duży element bezlitosnej kalkulacji. W tym pościgu za miłością trafia na Czerhesa Peltza, który również – jak jej ojciec –dostrzega w niej jedynie towar i w wyrachowany sposób wiąże się z nią ze względu na potencjalne bogactwo starego Szyca. Później karuzela wspólnego wyzysku finansowego i ciągłych pretensji rozkręca się już tylko coraz bardziej.

Co ciekawe, reżyser postawił mocny nacisk na kobiecą perspektywę i to, jak bezlitośnie patriarchat rości sobie prawo do kontrolowania i zamieniania kobiety w towar nadający się jedynie do sprzedania lub użycia w domu, a misjami samców są tylko pojedynki na wielkość penisów i  marzenie o spędzaniu czasu na jedzeniu kiełbas i intrygach finansowych.

Wojna wkraczająca w życie tytułowych bohaterów w połowie spektaklu w założeniu miała chyba dokonać jakiegoś złamania w rodzinie Szyców lub w jakiś sposób odmienić ich, pozwolić im się pokazać z innej perspektywy. Jednak większość z nich jest tak samo okropna i nie dająca się lubić jak na początku spektaklu. Jest to chyba z mojej perspektywy największy mankament tego przedstawienia– bohaterowie nie przebywają żadnej drogi. Od samego startu są kiepskimi ludźmi, bez jakichkolwiek pozytywnych cech i jako widz nie daję rady im współczuć, kiedy stają twarzą w twarz z coraz gorszym losem, spychani na dno, co pokazuje jak bardzo więzi rodzinne rozpadają się, pozostawiając ich samych sobie we własnych workach czarnej grozy. Wręcz momentami myślałem sobie, że dostają dokładnie to, na co zasłużyli za bycie tak ohydnymi kreaturami.

Jedyne, co mogę zaliczyć na plus, to progres jaki widać w postaci Czerhesa – był wstręty od samego początku (bardzo fajna kreacja sceniczna Macieja Namysło), a wojna wyzwoliła w nim nowe pokłady bycia jeszcze gorszym. Cieszy się z przemocy i traktuje ją jako zabawę, pomijając nawet część wojny, która robi krzywdę cywilom – w tym jego rodzinie. Ten aspekt „zabawowości”  Brzyk doskonale unaocznia w sekwencji wojennej rozgrywanej za pomocą zabawek - mini żołnierzyków, malutkich samolotów i plastikowych bomb spadających na malutkie głowy. I śmieszne i straszne.

fot. Jeremi Astaszow/mat. teatru

Niemniej jednak, nie do końca jestem w stanie wyłowić co twórcy chcieli nam powiedzieć ze sceny; nie widzę żadnej przemiany w bohaterach, nie zachodzi nic, co byłoby konkluzją tego, co działo się przez cały spektakl. Nie ma tutaj rozpadu i rozkładu świata, bo ten świat najwidoczniej już od dawna w rodzinie Szyców jest zgnity i w kawałkach. Jedyne, co jest nam dane obserwować, to trwanie w tym nieśmiesznym żarcie, ale w moim odczuciu to ciutkę za mało jak na dwie godziny trwania przedstawienia.

Elementem, który niósł mnie przez cały przebieg, była chyba obrana estetyka “Sagi rodu Szyców” – całość obleczona w cukierkowy róż z nieprzystającymi do siebie elementami, takimi jak wielki tort z kiełbasy, ćwieki i ogólny niepokojący wygląd bohaterów; tworzyło to miks bardzo mocno rozstrajający i trzymający uwagę widza – ogromne brawa za to dla Mariki Wojciechowskiej odpowiedzialnej za scenografię i kostiumy.

Wrażenie robiła także charakteryzacja aktorów, przerobionych na chodzące żywe trupy, blade i łyse, wyprane z jakichkolwiek cech. Obrzydliwie piękne.

Zwrócę też uwagę (z dwóch powodów) na piosenki popychające akcję do przodu, przewijające się przez cały spektakl. Po pierwsze, super robotę wykonuje Weronika Kowalska wyśpiewując wszystko co trzeba i mam wrażenie, że “Saga…” jest przedstawieniem skonturowanym centralnie pod nią. Wyborna kontrola głosu, ale i duża świadomość ciała, co daje nam bardzo ciekawą rolę w jej portfolio. Zakotwiczona we wspaniałych zdolnościach wokalnych Kowalskiej, ale też wizualnie i fizycznie poza dotychczasowym zakresem tego, co miałem okazję oglądać w jej wykonaniu.

Drugim powodem, dla którego przywołuję piosenki jako istotną cześć spektaklu jest moja osobista uwaga i rozjuszenie czysto techniczne – nie wiem o co chodzi, nie wiem czy scena pod ratuszem nadaje się na takie spektakle, ale nagłośnienie było tak fatalne, że połowy tekstów nie szło zupełnie zrozumieć, co utrudniało mocno odbiór, zwłaszcza, że piosenki jako integralna i fabularna część przedsięwzięcia, wydają się dosyć istotnym elementem.

Wspomnę też o Katarzynie Tlałce grającej Matkę – Cesie Szyc; bardzo mi się podobało to, co proponowała na scenie, z jakim twardym zacięciem kreśliła postać tej zmęczonej wszystkim kobiety. Ostatni raz tak mocno zwróciła moja uwagę w “Solaris” Wierzchowskiego w roli Julii Hirsch. Podobnie jak tutaj, tam grała na mocnym dystansie, ale czuć było od niej tę nieprzyjemną szorstkość wymieszaną z jakąś dawno zagubioną, ale ciągle mieszkającą na dnie czułością. Zwyczajnie chyba lubię Tlałkę w takich rolach: chorych matek z jakimiś pretensjami (przypomina mi się od razu frapujący “Bezmatek” Libera, gdzie bohaterka tego akapitu, jak się pewnie domyślacie, grała kolejny raz matkę w podobnym kodzie scenicznym).

W ogólnym rozrachunku “Saga rodziny Szyców” nie jest spektaklem złym, jest po prostu rozczarowującym i niekoniecznie cokolwiek wnoszącym w życie widza. Był spory potencjał na wyciągniecie z tekstu Levina czegoś nowego, a powstała dosyć monotonna treściowo i zupełnie nieotwierająca oczu na nic produkcja, która jedynie wyróżnia się ciekawą estetyką gnijącego sklepu z cukierkami. Paradoksalnie jest to pierwszy od dłuższego czasu spektakl Brzyka, który mnie nie rozjuszył, a nawet dał jakąś nadzieję na przyszłość i na to, że może w końcu po latach zobaczę coś spod ręki tego reżysera, co mnie ponownie porwie. Ten spektakl zwyczajnie miał dla mnie vibe innej produkcji tego twórcy, którą widziałem dawno temu w Teatrze imienia Żeromskiego w Kielcach -  “Schwarzcharakterki”. Podobnie jak tam, w przypadku „Sagi rodu Szyców” było to przedstawienie na pół gwizdka i to niestety czuć.

Tytuł oryginalny

Saga rodu Szyców

Źródło:

teatralna-kicia.tumblr.com
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Sprawdź także