„Nurt” Elżbiety Łapczyńskiej w reż. Małgorzaty Szydłowskiej w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.
Jednym z najpiękniejszych momentów spektaklu Małgorzaty Szydłowskiej jest ten, gdy aktorzy Teatru Łaźnia Nowa, wcielający się w aktorów nowohuckiego amatorskiego Teatru Nurt, okazują się siedzieć na wielkiej – niewidocznej do tej pory przez publiczność – widowni Łaźni i patrzeć w milczeniu, nie tyle nawet na nas, widzów (siedzimy sobie z boku sceny, na specjalnie skonstruowanej widowni), co na teatralny poświęcony im kosmos, którego stanowimy integralną część. Magia zaczyna się już w pierwszej chwili: jedna ze ścian przestrzeni gry nagle się otwiera, ukazując nam to, co dotąd było ukryte przed naszymi oczami, ale też i przed zmysłami. Stojący za konsoletą Dominik Strycharski dobiera do tego odpowiednią muzykę, która unosi nas wysoko ponad to, co tu i teraz, przenosimy się więc w bezczas, przestrzeń prawie że mityczną, w której legendarni nowohuccy aktorzy Teatru Nurt spotykają aktorów Teatru Łaźnia Nowa. I dzieje się metafizyka! Po pierwsze, dlatego, że Łaźnia spotykając Nurt i wpisując się w zapoczątkowaną przez Jana Kurczaba nowohucko-teatralną sztafetę, oddaje temu zespołowi piękny artystyczny hołd. Po drugie – w jakiś przedziwny sposób okazuje się, że owa współczesna nowohucka grupa aktorów, których obserwujemy właśnie na scenie, łączy się poprzez ów mityczny Nurt, z jakąś esencją teatru w ogóle, bo przecież powstanie amatorskiej grupy teatralnej, która raczkuje w postawionym na błotnistym polu baraku, znajdującym się w środku niczego, od razu przenosi nas do początków teatru w ogóle. Pomyślałem nawet, że przydałby się tu Paul Thomas Anderson ze swoim fenomenalnym spojrzeniem na proces zasiedlania nowych terenów i konstytuowania się w jego ramach nowego społeczeństwa, które gdy tylko się utworzy, od razu zostaje zainfekowane przez lustrzaną wobec tego procesu potrzebę robienia teatru.
Ów magiczny moment ma jeszcze całkiem praktyczne znaczenie: od tej pory bowiem możemy być już pewni, że Małgorzata Szydłowska, opowiadając o Nurcie, opowiada o Łaźni, którą wraz z mężem Bartoszem tworzyła prawie 30 lat temu w małej piwnicy przy Paulińskiej 28. To już w spektaklu teatralnym nie mało, ale tu eksploracja posuwa się jeszcze głębiej, a to dlatego, że opowieść o Nurcie czy Łaźni staje się również opowieścią o każdej tego typu teatralnej wspólnocie, przez nie wszystkie zaś – o ludzkim pragnieniu robienia teatru czy szerzej naszej potrzebie wspólnoty. Spektakl w Łaźni Nowej ogląda się więc momentami ze ściśniętym gardłem, tym bardziej, że aktorzy zatrudnieni do tego projektu to osoby, tworzące wraz z Szydłowskimi – Łaźnię Nową. Z jednej strony pamiętają pewnie dobrze wilgoć i chłód krakowskiej piwnicy końca lat 90-tych, z drugiej – swój entuzjazm, zapał do pracy i wolność tworzenia czegoś, co w stu procentach od nich zależało. Barbara Jonak, Hanna Biełuszko, Agnieszka Fliśnik, Jerzy Światłoń, Tomasz Augustynowicz, Dominik Stroka. Ten błysk w oku młodych ludzi, przed którymi świat stoi otworem, tworzących pierwszą kazimierską Łaźnię, w „Nurcie” powrócił ze zdwojoną siłą, i sądząc po reakcji publiczności, zaraził ją swoją szczerością, radością i pięknem.
Historia Jana Kurczaba i jego aktorów kończy się prozaicznie, podobnie jak wiele takich epizodów: przychodzi sekretarz, a więc polityk i po prostu zamyka teatr. Gest taki nie wymaga przecież zbyt wiele energii czy odwagi. Szydłowska jednak wie, o czym mówi, opowiadając rzecz całą z perspektywy ludzi szeroko pojętego teatru. Wydarzenie to ma więc w spektaklu posmak tragiczny i trudno się temu dziwić, zwłaszcza gdy do teatru się chodzi i teatr się kocha. Poświęcenie, zapał, talenty ludzi, a więc rzeczy dobre, piękne i bezcenne, zostają wyrzucone na śmietnik, do tego przerwane zostają procesy rozmowy z publicznością oraz kierowania społeczeństwa na nowe, lepsze tory rozwoju. Mając w pamięci kilkuletnie szarpanie się Szydłowskich z władzami Krakowa po fałszywych donosach i oskarżeniach nie sposób nie oglądać „Nurtu”, zwłaszcza jego finału nieco biograficznie. Myli się jednak ten, kto teraz myśli, że Małgorzata Szydłowska zrobiła doraźny osobisty spektakl rozliczeniowy, jednym bowiem zabiegiem reżyserskim kieruje naszą uwagę w zupełnie inną stronę, chodzi tu o postać owego komunistycznego Sekretarza, kończącego historię Nurtu. Gra go tutaj Bartosz Szydłowski, a więc dyrektor naczelny wielkiej, prężnie działającej instytucji, w jaką przeobraziła się na przestrzeni ostatnich lat maleńka grupa zapaleńców działająca niegdyś pod szyldem Łaźnia Nowa. Szydłowski wchodzi i rozwiązuje Nurt a więc w istocie – grupę amatorów, zapaleńców, dla których teatr stał się całym ich światem, dając oddech od ciężkiej zarobkowej pracy w hucie. Jest to więc także spektakl o przemocy instytucjonalnej wobec grup ludzi, robiących coś amatorsko, z miłości, dla siebie, ale też o przeobrażeniu się maleńkiej wspólnoty w dużą instytucję. Plus dla Łaźni, która w ten sposób deklaruje, że dobrze pamięta swoje początki. Wątek ten wzmocniony jest z jednej strony świetną rolą Tomasza Talerzaka, który na co dzień nie jest w Teatrze Łaźnia Nowa aktorem, a filarem Domu Utopii, czyli jego instytucjonalnej części, z drugiej – postacią autentycznej aktorki Nurtu – Basi, brawurowo zagranej przez – nomen omen – Barbarę Jonak.
Najbardziej tajemniczą postacią w tej całej układance jest sam Jan Kurczab w znakomitej kreacji Jerzego Światłonia. Wiele tu sprzeczności w samym bohaterze: Kurczab jest twórcą zespołu teatralnego, a więc liderem, kimś, kto przystępuje do tej roboty z widocznym na scenie zapałem i misją, jednocześnie jednak trawi go jakiś rodzaj duchowej choroby, może niespełnienie, może ukrywany brak wiary w sukces. Pisze książkę, w której tę swoją pracę ponownie stwarza, ocalając swój zespół, teatr a może nawet samo pragnienie (powtarzam, że to postać dla T. P. Andersona), jakby poprzez ten gest, próbował zrobić to, czego mu się nie udało w życiu. Przeciwwagę dla Kurczaba i jego zespołu stanowi postać grana przez Dominika Strycharskiego (autor i „kierownik” wykonywanej na żywo muzyki) oraz zespół osób mu towarzyszących w liczbie pięciu. Ubrani w takie same, kojarzące się z robotniczymi drelichami, czerwone kombinezony, są i mieszkańcami Nowej Huty, i publicznością Nurtu, ale i Łaźni, odbijając w różne strony, niczym w lustrze, to, co na nowohuckiej scenie i na ulicy. Strycharski tworzy muzykę, której funkcja wychodzi daleko poza ilustrację, stając się głosem Nowej Huty, wszystkie więc wydarzenia na scenie wydają się otrzymywać metafizyczny wręcz komentarz od miejsca, z myślą o którym wszystkie te rzeczy powstawały, powstają i będą powstawać.
„Nurt” Małgorzaty Szydłowskiej to mały/wielki spektakl o pragnieniu, energii i ulotności tego, co płynie przez rozum i talent z ludzkiej duszy na scenę i z powrotem. Zarówno na poziomie treści, formy, jak i myślenia o teatrze, jego konstrukcyjnej i instytucjonalnej formie. Śpieszmy się więc kochać taki teatr, tak szybko się rozwiązuje…