EN

11.10.2022, 12:01 Wersja do druku

Różowy delfin

„Czarny to mój szczęśliwy kolor" w  choreogr. Michała Przybyły ze Sceny Roboczej na Scenie Trzeciej Teatru Nowego w Poznaniu. Pisze Justyna Żarczyńska w portalu kultura.poznan.pl.

fot. Maciej Zakrzewski/mat. teatru

"Bazując na prywatnych doświadczeniach pracy w teatrze i na scenie tańca, konkursach i audycjach, doświadczeniach związanych z przymusem ciągłego udowadniania talentu i wszechstronności, spróbuję nazwać emocje, jakie mogą towarzyszyć performerom w momencie oceniania ich przez osoby, które mają władzę i decydują o ich przyszłości" - pisze Michał Przybyła, autor spektaklu Czarny to mój szczęśliwy kolor, zorganizowanego przez Scenę Roboczą na Scenie Trzeciej Teatru Nowego w Poznaniu i stworzonego wspólnie z Marcinem Miętusem.

Przybyła sytuuje się niejako roli reprezentanta części środowiska artystycznego. Tej części, której ruchy śledzą baczne oczy nie tylko publiczności, ale również krytyków, Tej części, która jest również narażona na krytykę wewnętrzną - ze strony kolegów i koleżanek "po fachu". Bo że w każdym środowisku, także kulturalnym dochodzi do niesnasek i zakulisowych wojenek, wiemy wszyscy. "Nic co ludzkie", jak mawiają - choćbyśmy bardzo chcieli, aby było inaczej. Z drugiej strony pokaz odnosi się do doświadczenia depresji i próby wyjścia ze stanu utraty kontroli nad ciałem, którego ograniczenia i blokady świadczą dobitnie o stanie ducha i psychiki, są z nimi nierozerwalnie związane. Wydaje się więc, że spektakl dotyczy jednostkowych, indywidualnych przeżyć, ewentualnie doświadczeń tylko pewnej grupy osób, jednak u podstaw całej koncepcji pokazu, leży coś znacznie więcej: uniwersalność. Skutkuje to tym, że widz zostaje przez aktora wciągnięty w swoje działania. Nie piszę tego bez powodu.

"Mam nadzieję, że nie jest to spektakl interaktywny?!" - takie słowa skierowała do organizatorów jedna z osób z publiczności tuż przed zajęciem wyznaczonego jej miejsca w pierwszym rzędzie. Perspektywa bycia tak blisko sceny, a przede wszystkim bycia blisko aktora, który na tej scenie jest - potraktowana została jako zagrożenie. Nie będę oceniać tej postawy. Obawa, która rodzi się nie tylko w takich okolicznościach, ale w kontekście spotkania z drugim człowiekiem w ogóle, jest przecież dość powszechna, w jakimś sensie nawet naturalna. Zastanawia jednak odpowiedź na pytanie, co właściwie oznacza interakcja w teatrze i czy fakt, że aktor dosłownie nie wciąga nas w swój performans, oznacza, że nie czujemy się jego częścią - tak w wymiarze fizycznym, jak i duchowym.

Już od samego początku następuje reakcja na aktywność na scenie. Cisza przerwana tupotem stóp, rozlegający się w całkowitej ciemności, a następnie delikatne światło, które powoli zaczyna uwydatniać kształt leżący na podłodze - wszystko to powoduje niepokój i niepewność. Atmosfera jest ciężka i mało komfortowa. Tego rodzaju odczucia potęguje obserwowanie zmagań aktora, który usiłuje wstać, odzyskać kontrolę nad swoją fizycznością. Ciało buntuje się, nie reaguje na intencje, nie chce współpracować. Każda nieudana próba podjęta przez aktora wydaje się bolesnym przeżyciem. Mięśnie są naprężone, jakby w każdy ruch wkładano ogromny wysiłek, a mimo to brak jest rezultatów - materia stawia opór. Ciało to byt niemalże niezależny. Wyświetlane na ścianie zdania dopełniają ten tragiczny obraz. To sformułowania, które często słyszą osoby cierpiące na depresję. "Weź się w garść". "A nie wymyśliłeś sobie tego?". "Nie pajacuj". Łatwo więc interpretować tę scenę jako unaocznienie zmagań osób chorych - nie tylko z chorobą, ale też z brakiem wsparcia, jakie wynika z tego, że depresja dla wielu wciąż wcale nią nie jest. Odzyskiwanie panowania dzieje się bardzo powoli, stopniowo. Patrząc na ten proces, chciałoby się go jakoś przyspieszyć.

Kolejna scena zapowiada zmianę. Rozlega się radosna muzyka, która rozrywa ciszę. Aktor zaczyna tańczyć w jej rytmie i śpiewać. Pozornie robi się wesoło. Mężczyzna zdejmuje część elementów swojego ubioru - czarnego kostiumu, krojem przypominającego renesansowe stroje męskie. Kiedy dźwięki milkną, słychać jak głośno oddycha. O oddychaniu mówi się zresztą często w kontekście pozbywania się z ciała napięć i blokad. Można odnieść wrażenie, że teraz będzie już tylko lepiej. Szczególnie, kiedy widok aktora, ostatecznie pozbywającego się swojego czarnego stroju i pokazującego się w różowym, przylegającym do ciała kostiumie, wzbudza u wielu widzów śmiech. Maska na twarzy tancerza sprawia jednak, że tracimy z oczu człowieka. Pod nią skrywać się może wszystko - grymas niezadowolenia, zniechęcenia, zmęczenia, a nawet bólu. Aktor serwuje jednak kolejny, "wesoły" pokaz. Wkłada ogromny wysiłek, by zadowolić widownię. Jest dynamicznie, ciało słucha swojego właściciela, rusza się zgodnie z jego intencją - zdaje się, że nie ma już śladu po chorobie. Czy to wszystko nie jest jednak tylko elementem próby sprostania oczekiwaniom innych? W dużym stopniu na to pytanie odpowiadają kolejne treści wyświetlane na ścianie oraz zmieniony przez syntezator głos, który opowiada o delfinach - w tym tych szczególnych, różowych. Delfinaria oferują rozrywkę, z której korzystają rzesze ludzi, zachwyconych możliwością spędzenia czasu w towarzystwie sympatycznych - jak się powszechnie uważa - stworzeń. Delfiny są przecież takie pozytywne. A może nie są? Znalazły się w delfinarium z woli kogoś innego. Co dzieje się z nimi, zanim pokażą się publiczności i wykonają swoje popisowe numery? Czym jest okupione to widowisko? Nie każdy się nad tym zastanawia. Z aktorami, choć nie tylko, bywa podobnie. Liczy się efekt końcowy. Dla widza to trudna refleksja. Nie tylko dlatego, że oskarżycielskie, wyczekujące - jak można odnieść wrażenie - spojrzenie aktora, wędrujące po twarzach osób na widowni zwyczajnie boli. Również dlatego, że - czy odbiorca tego chce czy nie - mierzy się z faktem swojego stawiania czoła przeciwnościom, nie zawsze zgodnego z jego uczuciami i potrzebami.

Przybyła nie pastwi się jednak nad publicznością. Końcowy akt przynosi ulgę - tak w sensie psychicznym, jak i fizycznym. Muzyka i wynikający z niej ruch sceniczny, doskonale współgrający z dźwiękiem i stanowiący z nią jedno, zdejmują z widza ten nieznośny ciężar. Na oklaski zasługuje przygotowanie sceniczne Michała Przybyły. Można mi wierzyć lub nie, ale ta wirująca energia, wytworzona przez jego działanie, na pewno przy tym wymagające i męczące dla niego samego, sprawia, że można poczuć błogość. Czy teatr jest więc interaktywny? Zawsze.

Tytuł oryginalny

Różowy delfin

Źródło:

kultura.poznan.pl

Link do źródła