„Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Lalka w Warszawie. Pisze Justyna Kozłowska w portalu Teatrologia.info.
Agnieszka Glińska po kilkunastu latach powróciła na scenie do literatury Astrid Lindgren. Po Pippi Pończoszance z Dominiką Kluźniak w roli głównej wystawionej w Teatrze Dramatycznym w 2007 roku, teraz na scenie warszawskiego Teatru Lalka pokazała Dzieci z Bullerbyn w adaptacji dokonanej wspólnie z swoją córką Janiną Stelmaszyk.
Glińska korzystała z klasycznego przekładu autorstwa Ireny Szuch-Wyszomirskiej z 1957 roku. Scenariusz stworzyła z wybranych rozdziałów książki, które podzieliła na cztery części odpowiadające porom roku. Pory roku oraz tytuły poszczególnych scen wyświetlane są na ekranie nad sceną.
Spektakl, jak i książkę, zaczyna Lisa (Olga Ryl-Krystianowska), przedstawiając swoją wioskę, jej mieszkańców i ich zagrody. Już pierwsza scena – urodziny Lisy – jest zaskoczeniem, ponieważ zupełnie nie pokrywa się z czytelniczymi przyzwyczajeniami kolejnych pokoleń. Astrid Lindgren we właściwy sobie plastyczny sposób opisuje urodzinowy prezent Lisy, którym jest wymarzony własny pokój: z mebelkami zrobionymi przez tatę i pomalowanymi na biało, kolorowymi dywanikami z gałganków oraz firankami uszytymi przez mamę. Znalazł się tam jeszcze stolik i krzesełka idealne do organizacji przyjęć dla przyjaciółek, no i oczywiście mebelki dla lalek. Ten pokój był zapewne marzeniem niejednej czytelniczki. Próżno szukać go w spektaklu Glińskiej, w którym scenografia Moniki Nyckowskiej jest umowna, sprowadzająca się do zarysowania przestrzeni. W dniu urodzin Lisy na scenę wjeżdża więc jedynie platforma z łóżkiem, a wiszący nad sceną dach (pełniący także funkcję ekranu w innych momentach) stanie się tu baldachimem. Wyobrażenie sobie baśniowego piękna pokoiku Lisy pozostaje wyzwaniem dla widza, aktorzy jedynie napomykają o nim, zarysowując ręką – tu mebelki tatusia, tam firanki mamy.
Selekcja historii dokonana przez autorki adaptacji może wydawać się dyskusyjna, ale to dlatego, że każdy czytelnik Dzieci z Bullerbyn z pewnością mógłby stworzyć własny zestaw ulubionych rozdziałów. W spektaklu nie do końca udało się jednak w sposób naturalny połączyć wielość opowieści, tak, by wynikały jedna z drugiej. Bardzo szybka gra aktorska, oparta na skrótach, powodowała, że nieraz gubił się dowcip sytuacyjny i słowny, a zakończenia scen nie miały szansy wybrzmieć. Tak było np. w czasie pisania listów i posyłania ich sobie na sznurku z okna do okna przez Lisę, Annę (Magdalena Pamuła) i Brittę (Hanna Turnau).
W pewnym momencie pojawiają się chłopcy i korzystając z nieobecności Lisy, posyłają list jako książęta. Potencjał komiczny, zawarty w tym miejscu w książce Lindgren, nie został wykorzystany w przedstawieniu. Jedną ze słabszych scenicznych historii jest też ta z Wodnikiem – choć atrakcyjna wizualnie (np. na suficie nad widownią wyświetlana jest projekcja wideo wywołując wrażenie, jakbyśmy byli w środku stawu, a nad nami pływały żaby), zabrakło w niej werwy i ciekawie poprowadzonej narracji. Lindgren, opowiadając o nocnej wyprawie dzieci, które chcą spotkać Wodnika, buduje napięcia wokół tej fikcyjnej postaci. W książce najpierw Jan z Młyna opowiada więc tajemniczą historię, potem Lasse wpada na pomysł nocnej ekspedycji (o której pod żadnym pozorem nie można mówić rodzicom), a wszystko kończy się podstępnym żartem Lassego, z sukcesem nabierającego pozostałe dzieci.
Na scenie nie udało się natomiast zbudować tego napięcia i atmosfery oczekiwania na coś niezwykłego.
W książce w rozdziale Przebieramy się Lisa, Anna i Britta zakładają ubrania rodziców, znalezione na strychu – chcą, udając włóczęgów, przestraszyć służącą Agdę. Potem dołączają do nich chłopcy, ubierając się w sukienki i pantofle matki. Lindgren odnosi się tu do naturalnych dziecięcych zabaw w przebieranie się za dorosłych, ale w spektaklu scena ta otrzymuje osobliwy wymiar deklaracji światopoglądowej. Ubrania dorosłych umieszczone są w wielkich torbach zakupowych w tęczowych kolorach, a tak przystrojone dzieci z Bullerbyn dumnie pójdą do szkoły.
Bez wątpienia najlepszym momentem przedstawienia jest wyprawa Lisy i Anny do Wielkiej Wsi po zakupy. Scena została przebojowo zagrana przez wszystkich aktorów, którzy, zastępując scenografię, stali się tutaj leśnym tłem dla wędrujących dziewczynek. Lisa i Anna rozbawiają widownię, wyśpiewując hymn o „kiełbasie dobrze obsuszonej” oraz wracając kilka razy do sklepu po zapomniane produkty, w tym słynną i już znienawidzoną kiełbasę.
W scenicznym świecie stworzonym przez Glińską nie wszystko jest na szczęście proste i wesołe. W spektaklu znalazło się także miejsce dla tematu śmierci zwierzęcia. Scena jest krótka, ale dzięki wyrazistej grze Olgi Ryl-Krystianowskiej bardzo mocno odczuwalny jest żal po stracie młodego jagniątka.
Młoda widownia przeżywa tę śmierć razem ze sceniczną Lisą. Oprócz Pontusa (to właśnie jagnię Lisy) na scenie pojawia się jeszcze wielki pluszowy pies Svipp, należący najpierw do gburowatego szewca Grzecznego (Roman Holc), potem zaś do Ollego (Bartosz Krawczyk). Pies, świetnie animowany przez Anetę Harasimczuk, robi wrażenie prawdziwego.
Glińska powierzyła role dzieci młodym aktorom. Jeden z nich, Michał Wójtowicz (Lasse), to jeszcze student Akademii Sztuk Teatralnych. Lisę gra Olga Ryl-Krystianowska i trzeba przyznać, że gałganki i lalki, których na początku spektaklu zabrakło w pokoju Lisy, zupełnie nie pasowałyby do temperamentu tej aktorki. Ryl-Krystianowska jest w tej roli zadziorna, wyrazista, głośna, czasem wręcz irytująca – a z tymi cechami bardziej przypomina literacką Pippi niż Lisę. Partneruje jej Magdalena Pamuła w roli Anny, najbliższej przyjaciółki. Aktorka świetnie się porusza i ma piękny głos – tym zwraca uwagę, ale aktorsko wypada trochę słabiej. Wśród aktorów grających chłopców najbardziej wyróżnia się Bartosz Krawczyk w roli Ollego. Bywa łobuzerski, ale i melancholijny i dlatego przypomina literacki pierwowzór. Młodym aktorom towarzyszy dwoje starszych: Aneta Harasimczuk i Roman Holc.
Harasimczuk dobra jest w każdej roli.
Jako służąca Agda niezauważona pojawia się na widowni tuż przed rozpoczęciem spektaklu, czyszcząc ścianę i zachęcając dzieci do okrzyków wzywających realizatorów do rozpoczęcia spektaklu, czym początkowo wywołuje konsternację wśród młodych widzów. Gra też matkę, nauczycielkę z Wielkiej Wsi oraz Kristin z zagajnika. W tej roli zaskakuje, bowiem na scenie pojawia się niczym nowe wcielenie Cruelli de Mon w biało-czarnym długim płaszczu, w środku którego ma schowane kociaki dla wszystkich dzieci.
Roman Holc również gra kilka postaci: Tatę, Wujka Emila prowadzącego sklep w Wielkiej Wsi, Szewca Grzecznego, a także niewidomego Dziadziusia, dla którego świat to fotel oraz gazety czytane mu przez dzieci.
Ostatnia historia opowiedziana w spektaklu pochodzi z rozdziału Anna i ja sprawiamy ludziom przyjemność. W książce dziewczynki próbują zrobić coś dobrego dla napotkanej osoby, ale trochę czasu zajmuje im zrozumienie, na czym czynienie dobra polega. W spektaklu Glińskiej ta scena jednak niewytłumaczalnie urywa się. Jest wyraźnie niedokończona, lecz trudno zgadnąć, czy było to celowe zamierzenia autorek scenariusza, czy może spektakl został skrócony z powodu widocznej w tym dniu (11 czerwca) niedyspozycji jednego z aktorów.
Przedstawienie kończy piosenka Wesołego powszechnego dnia Wojciecha Młynarskiego (słowa) i Czesława Niemena (muzyka) z serialu Rodzina Leśniewskich. Ten utwór rzeczywiście mocno łączy się z legendarną idyllą i pozytywną energią płynącą z książki Astrid Lindgren. Szkoda tylko, że tej energii zabrakło na scenie do końca spektaklu Agnieszki Glińskiej.