"Kuchnia Caroline" Torbena Bettsa w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie, pokaz online. Pisze Edward Jakiel w portalu Teatrologia.info.
Dramat Kuchnia Caroline jest jednym z tych utworów, których autorzy usiłują dokonać odsłony szeroko rozumianej kondycji współczesnego człowieka. Torben Betts czyni to przedstawiając drobny urywek z dziejów pewnej angielskiej rodziny; drobny, ale kluczowy. Dokonało się w nim wiele, stało się coś nieodwracalnego, wszyscy wszystko sobie wreszcie powiedzieli (chociaż na skróty).
Scenariusz wydarzeń oparty jest na dobrze znanym i zadomowionym we współczesnym dramatopisarstwie schemacie. Najpierw widz otrzymuje „wizytówkę” – rzut oka na wzorcową rodzinę, w której wszystko jest na swoim miejscu. Tę wzorcowość jednak powoli się podważa, demaskując skrywane tajemnice, odsłaniając nieznane fakty – i to jest drugi etap. W trzecim dochodzi do punktu kulminacyjnego, w którym wszystkie te odczarowania rzeczywistości spotykają się i następuje rozwiązanie. Nie inaczej dzieje się w Kuchni Caroline.
Ta oparta na wspomnianym schemacie sztuka odsłania prawdziwe, cokolwiek by to miało znaczyć, oblicze przeciętnej, średniozamożnej rodziny w europejskim kręgu kulturowym. Wszystkie relacje – między małżonkami i rodziców z synem – są w niej iluzoryczne. Powygasały one dawno albo przybrały dziwaczne, hybrydyczne formy. Poprawność współżycia rodzinnego jest fikcją. Jak w kiczowatej, sztucznej i przelukrowanej rzeczywistości na ekranie, tak i w rodzinie głównej bohaterki, gwiazdy telewizyjnego programu kulinarnego, wszystko jest pozorowane. Widzowi odkrywane są coraz to nowe wątki z nieznanej, skrywanej biografii postaci, aż zostaje odsłonięty obraz rodziny w krytycznym stadium rozkładu. To, co szczególnie udało się na tym etapie akcji scenicznej tak ekipie aktorskiej, jak przede wszystkim chyba reżyserowi przedstawienia, to utrzymanie nadziei. Nadziei dla każdego innej. Caroline ma ciągle nadzieję, że się wszystko jakoś ułoży. Nadzieję ma też Mike, jej mąż, że żona mu wybaczy przelotny romans (zapewne jeden z wielu), że on sam się nie zestarzeje i okropności starości go nie dosięgną. Nadzieję ma też Greame, że jego związek z Caroline będzie trwał, że jego życie się polepszy. Amanda też ma nadzieję, że spotka ją uczuciowe spełnienie, a nie tylko przelotny seks. Chora psychicznie Sally, chociaż dopuściła się zamachu na życie swego męża, też ma nadzieję, że jej życie z Greamem ułoży się dobrze, że on jej nie ubezwłasnowolni, nie odda do zakładu dla obłąkanych. Pozbawiony nadziei jest chyba tylko Leo.
Kuchnia Caroline przedstawia postaci na krawędzi, albo lepiej powiedzieć za Agnieszką Osiecką – na zakręcie. Leo, choć skończył Cambridge z wyróżnieniem, czuje olbrzymią porażkę i pustkę, boleśnie przeżywa odejście kochanka. Jego pomysł na wolontariat w Syrii jest chyba tylko próbą ucieczki od miejsc i ludzi. Za zasłoną jego dość demagogicznych i radykalnych poglądów na świat, kumulacją ideowych skrajności; za parawanem weganizmu, pacyfizmu i czort wie jakich jeszcze utopijnych idei – kryje się człowiek rozpaczliwie oczekujący miłości, akceptacji, fizycznej bliskości rodziny. Grający go Konrad Szymański świetnie oddaje jego powierzchowność, dyskretnie – by nie powiedzieć, że dość enigmatycznie czy nawet bezbarwnie – wydobywając ze scenicznego Leo świat jego emocji i psychologicznych potrzeb.
Caroline, postać zwierająca całość dramatu, na siłę stara się utrzymać pozornie już tylko panujący w rodzinie ład. Sama się do jej rozkładu przyczyniła (alkoholizmem, romansem z Greamem). W jej przypadku zadziałał prosty mechanizm, który autor sztuki zdemaskował, a Monika Krzywkowska przy reżyserii Jarosława Tumidajskiego świetnie zdefiniowała scenicznie. Mechanizm ten polegał na przeniesieniu udawanego entuzjazmu, udawanej radości, udawanego szczęścia, udawanego życia do realiów prawdziwego życia rodzinnego – tu i teraz. Krzywkowska poradziła sobie, jak to widzę, z problemem troistości swej postaci. Połączyła trzy odmiany tej kreacji, nie popadając w patos ani w groteskę. Trudna rola – dobrze zagrana! Umiejętnie złączyła w swej scenicznej kreacji udawaczkę telewizyjną, wysługującą się tandetnej widowni w tandetnym programie telewizyjnym, z najczęściej zapijaczoną, podstarzałą kochanką i trzecią tej kreacji odmianą – matką, przykładnie strzegącą miru domowego w najszerszym tego słowa znaczeniu.
Mike wkracza na scenę ciągle opowiadając o tym, co przeżył na polu golfowym. Mówi o nic nieznaczących bzdurach, rozgrywkach, dogrywkach, ale też o nagłej śmierci znajomego. Nie przeczuwa nawet, że on sam też jest „nikły jak trawa, co więdnie na polu”. Obsesyjnie bojąc się objawów starości i związanych z nią chorób czy niedołęstwa, rozpaczliwie szuka potwierdzenia, że jeszcze nie jest tak źle. Grający wyśmienicie tę rolę Andrzej Zieliński z właściwą – nazwijmy to – elegancją, łącząc groteskowość i śmieszność postaci Mike’a z jej tragizmem, w pełni – o ile takie możliwości stwarzał scenariusz – oddał złożoność tego bohatera. Jest on pewnego rodzaju typem, rozpoznawalną figurą współczesnego posuniętego w latach faceta, jakże żałośnie niekiedy usiłującego „grać w zielone”, by posłużyć się metaforą z piosenki Wojciecha Młynarskiego genialnie wykonywanej przez Darię Zawiałow. Ale to granie w zielone przedwcześnie i raptem, gwałtownie i brutalnie przerwie śmierć. Nadzieja, że gra w zielone potrwa, nie osadziła się w nim, nie ugruntowała się, a już zgasła.
Małżeństwo Greame i Sally, naznaczone piętnem choroby małżonki i problemami finansowymi, jest kontrastowo odmienne od związku Caroline i Mike’a. Cisi, można powiedzieć, że storpedowani przez życie i wycofani. Romans Greame’a z Caroline jest jego próbą ratunku własnego prawa do życia. Choć przygaszony, co świetnie oddał swą grą Szymon Mysłakowski, gorąco pragnie spełnienia z kobietą, którą nie tylko pożąda, ale i kocha. Wszystkie te uczucia i pragnienia są przez niego do pewnego stopnia skrywane. Sally zaś, odkrywszy prawdę, reaguje nieprzewidywalnie. Te chyba nie do końca przemyślane i dopracowane przez autora dramatu postaci (szczególnie Sally) bronią się jednak na scenie. Niewątpliwie Katarzyna Dąbrowska i Mysłakowski wydobyli z nich wszystko, co najgłębsze.
Energiczna, bezpardonowa, wulgarna (niestety wulgarność stała się norma estetyczną – o tempora…!) Amanda też jest u kresu swej psychicznej wytrzymałości. Dość długo utrzymuje pozory przebojowej, dającej sobie radę ze wszystkimi piętrzącymi się w pracy i w życiu prywatnym problemami. Ale w końcu i ona okazuje się słaba, przerażająco wygłodniała uczuć, bliskości drugiego, kochanego człowieka.
Nieobcy jest też Kuchni Caroline temat religii. To, co usłyszymy z ust Amanady jest tylko ostrym protestem, niezgodą na cierpienie, jakiego człowiek doświadcza. Ale nie o egzystencjalnej nieporadności wobec religii stanowi dramat Torbena Bettsa. Autor wychwycił i wyeksponował wygaszenie ducha religijnego we współczesnym Europejczyku. Caroline jest absolwentką oksfordzkiej teologii, ale między jej wiedzą teologiczną (nader skromnie zresztą i redukcyjnie wyrażaną), a Ukrzyżowanym dawno zerwała się nić porozumienia. Nikt, ani Caroline, ani żadna postać, która się przez jej dom przewinie, nie jest mentalnie duchowa czy religijna. Doskonale ten stan rzeczy, to wypłukanie z treści i myślenia religijnego postaci, uchwycili autorzy scenografii – Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński. Wiszący w centralnym miejscu wielki krucyfiks jest, niestety, niemal niewidoczny, zlewa się kolorystycznie z tłem. Niby jest, a jakby go nie było. I tu już nie chodzi tylko o wyrażenie jakiejś powierzchowności religijnej, ale o całkowite jej rozmycie. Podkreśla się tym samym, że Bóg bohaterów Kuchni Caroline już umarł.
„Podbiliśmy świat, a straciliśmy duszę” – te mocne słowa Caroline zdają się podsumowywać gorycz porażki – jej własnej, jej rodziny i otoczenia. Konstatacja ta świetnie mówi o słabości, kruchości i znikomości człowieka. Niesłuchający siebie ludzie, żyjący obok siebie a nie ze sobą, robią kariery, podbijają świat na miarę własnych ambicji i możliwości. Pozostają jednak bezradni wobec tego, co najważniejsze, o istnieniu czego dawno zapomnieli. Stracili duszę dla świata, gdzieś zagubiła się ich tożsamość emocjonalna, wszystko się rozsypało i przepadło. Lepiej już nie będzie. To jednoznaczna, może niektórych szokująca, ale jakże rzeczywista diagnoza współczesnego, przeciętnego Europejczyka, jaką stawia Torben Betts, a którą wyśmienicie wyartykułował na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie Jarosław Tumidajski z aktorami i całym zespołem.