Od początku Wratislavia Cantans stała w kontrze do rzeczywistości. I choć w ciągu sześćdziesięciu lat jej istnienia świat zmienił się diametralnie, także dziś festiwal ma ważne zadanie do spełnienia. Bo w czasach podziałów muzyka powinna być przestrzenią porozumienia. O sile sztuki, muzycznych rajach i programie jubileuszowego 60. Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego – opowiada jego dyrektor artystyczny Andrzej Kosendiak w rozmowie z Jakubem Kuklą.
Jakub Kukla: Z Międzynarodowym Festiwalem Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego jest Pan związany od bardzo wielu lat. Niemniej w tym roku po raz pierwszy kieruje Pan wydarzeniem jako dyrektor artystyczny. Czy to znacząco zmienia perspektywę?
Andrzej Kosendiak: Istotnie, z festiwalem jestem związany od bardzo dawna. Najpierw byłem słuchaczem – niektóre koncerty pamiętam do dzisiaj. To zawsze było bardzo ważne wydarzenie. W 1991 roku po raz pierwszy wystąpiłem na festiwalu, a potem, w 2005 roku, objąłem funkcję jego dyrektora. Z połączenia Wratislavii Cantans i Filharmonii Wrocławskiej powstało Narodowe Forum Muzyki i od tamtego momentu kierowałem całością. A teraz zostałem dyrektorem artystycznym.
Festiwal znam więc długo i z różnych perspektyw – ta najnowsza jest poniekąd wyzwaniem. Mam poczucie odpowiedzialności za kształt Wratislavii, za jej teraźniejszość i przyszłość. Równocześnie chciałbym zwrócić uwagę, że już wcześniej, kiedy szefami artystycznymi byli Paul McCreesh, a potem Giovanni Antonini, w jakiejś mierze brałem udział w programowaniu wydarzeń festiwalowych. Szczególnie Giovanni odczuwał potrzebę rozmawiania ze mną o repertuarze, o kolejnych myślach przewodnich, o artystach, których chciał zaprosić. Zresztą te wymiany myśli bardzo sobie ceniłem jako wyraz zaufania. Tegoroczny festiwal jest w pewnym sensie etapem przejściowym, bo współautorem jego tematu przewodniego jest Giovanni. W trakcie tych rozmów właśnie uzgodniliśmy, że w 2025 roku mottem będzie Raj utracony [?]. To jest swego rodzaju łącznik, który pokazuje, że zmiany odbywają się w sposób płynny, ewolucyjny.
Do Raju utraconego [?], czyli tegorocznego tematu, jeszcze wrócimy, ale najpierw chciałbym zapytać o ogólną koncepcję festiwalu w trzeciej dekadzie XXI wieku. Kiedy Andrzej Markowski tworzył Wratislavię Cantans, rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej: nie istniały płyty CD, muzyka była trudno dostępna, a granice dość szczelnie pozamykane. Bez żadnej przesady można powiedzieć, że Wratislavia stała się wtedy polskim oknem na świat. W ciągu sześciu dekad nasz kraj zmienił się diametralnie. Jak więc wyobraża Pan sobie oddziaływanie festiwalu dziś?
Wówczas nie było w ogóle tradycji organizowania wydarzeń muzycznych poza salami koncertowymi. Markowski, formułując założenia festiwalu, wpisał go od samego początku w tkankę miejską i zaczął organizować koncerty w kościołach. To stanowiło wtedy ewenement. Muzyka religijna nie była mile widziana przez ówczesne władze w oficjalnym nurcie repertuarowym instytucji artystycznych. To, że koncerty odbywały się w historycznych wnętrzach, stało w kontrze do rzeczywistości. To prawda – nie mieliśmy nagrań, nie było płyt w obecnym kształcie, taki repertuar w ogóle nie zawierał się w ofercie programowej. Wratislavia Cantans to było w skali kraju nowe, inspirujące i poruszające zjawisko. Teraz wszystko się zmieniło: w zasadzie można zaprosić dowolnego artystę, nikogo nie dziwi, że koncerty odbywają się w najróżniejszych przestrzeniach.
Tak więc czasy rzeczywiście się zmieniły. Ale myślę, że siłą festiwalu cały czas jest jego formuła. Wciąż muzyka wokalno-instrumentalna, głos ludzki, utwory oparte na tekście są tym elementem, który odróżnia Wratislavię Cantans od innych wydarzeń kulturalnych i festiwali w Polsce i w Europie. Ta formuła jest bardzo istotna, bo dość skonkretyzowana z jednej strony, a z drugiej daje olbrzymie możliwości budowania programu festiwalowego każdego roku w odmienny sposób.
Z biegiem lat zmieniło się też to, że dziś ma Pan do dyspozycji jedną z najlepszych sal koncertowych w tej części Europy. Czy to nie osłabia motywacji, żeby cały czas wychodzić na zewnątrz? Jak zwalcza Pan pokusę, żeby wszystkich wydarzeń nie zorganizować po prostu w przestrzeniach NFM?
Tak, czekaliśmy na tę salę i słyszymy różnicę. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych czy w pierwszej dekadzie XXI wieku głównym miejscem największych, najważniejszych wydarzeń festiwalowych była Katedra Marii Magdaleny. Wiadomo, jak niedoskonałe są tam warunki akustyczne. Po prostu niektóre dzieła muzyczne wykonywane w tym wnętrzu niestety wiele tracą, w szczególności muzyka klasycyzmu i późniejsza. Duży pogłos powodował, że sporo istotnych niuansów umykało. Oczywiście był nastrój, pozostał sentyment, ale koncerty, które nie muszą się odbywać w miejscach sakralnych, są realizowane w salach koncertowych NFM, gdzie panują idealne warunki akustyczne. Oczywiście z wnętrz historycznych nie rezygnujemy całkowicie.
Temat tegorocznego festiwalu to Raj utracony [?]. Oprócz odniesień Miltonowskich czy to reakcja na aktualne wydarzenia na świecie? Rosnące napięcia, konflikty, wojna tocząca się kolejny rok za naszą wschodnią granicą…
Jeśli mowa o motcie, to pozwoliłem sobie na pewien komentarz do poematu Johna Miltona. Chodzi o znak zapytania umieszczony w nawiasie. Czy rzeczywiście raj? I czy utracony? W dziele Miltona jest pewna szczególna scena: Szatan i jego towarzysze zostają strąceni do piekieł. W pewnym momencie Szatan budzi się w morzu ognia, stwierdzając, że dalej jest sobą. Fakt, że utracił raj, nie powoduje, że staje się kimś innym. Wciąż czuje wielką władzę. Wtedy też wypowiada znamienne słowa: umysł jest czymś tak potężnym, że może zamienić piekło w raj i niebo w piekło. Myślę, że to też może być klucz do rozumienia tegorocznego przesłania: ten fragment poematu pokazuje, że człowiek niestety sam bardzo często sprowadza piekło na ziemię. Ale zdarza się też, że ujawnia swoją wielkość i potrafi zbudować tutaj raj.
Muzyka w mniejszym stopniu niż teatr odpowiada na emocje i na refleksje, które wynikają z bieżących wydarzeń. Niemniej myślę, że ona też – choć z trochę innej perspektywy – musi jakoś odnosić się do tego, co się wokół nas dzieje. Niektóre dzieła wprost komentują tę rzeczywistość. Na tegoroczny festiwal zamówiliśmy utwór u Zygmunta Krauzego. Jego "Requiem" nie jest mszą żałobną stricte związaną z liturgią. Przeciwnie, muzyka oparta jest na tekstach poetyckich odnoszących się do rzeczywistości. Dzieło zostało poświęcone najbardziej niewinnym ofiarom wojen – dzieciom. Mamy połowę trzeciej dekady dwudziestego pierwszego stulecia, a wciąż tyle bezbronnych istot jest pozbawianych nie tylko dzieciństwa, ale często też życia w konfliktach, które targają naszym światem.
Zamówienia kompozytorskie to długa i ważna tradycja Wratislavii Cantans. Do muzyki współczesnej jeszcze wrócimy, bo tych wątków będzie więcej. Ale festiwal rozpoczyna się silnym, klasycznym akcentem – dziełami dwóch z trzech klasyków wiedeńskich: Mozarta i Beethovena. Msza koronacyjna, czyli Mozart w pełni sił twórczych, i Symfonia Es-dur „Eroica” Beethovena. Czym podyktowany był taki wybór?
Można powiedzieć, że to są muzyczne raje. Spełniona doskonałość objawia się w każdym takcie obu dzieł. Ale też historia pokazuje, że nadzieje, jakie Beethoven wiązał z Napoleonem – człowiekiem, który miał się stać mężem opatrznościowym dla ówczesnej Europy – skończyły się przemianą potencjalnego bohatera w tyrana. Tak więc z jednej strony muzyczna perfekcja, z drugiej – niedoskonała rzeczywistość.
Po kompozycjach Mozarta i Beethovena zabrzmi też muzyka innego geniusza – Bacha. Sztuka fugi to ostatnie wielkie dzieło lipskiego kantora. Utwór niedokończony, na nieokreślony skład instrumentalny. Jak Pan wyobraża sobie brzmienie Die Kunst der Fuge?
To koncert, który poprowadzę osobiście. Zinstrumentowałem ten utwór, wykorzystując trzy kwartety: smyczkowy, gambowy i dęty. Są też dwa klawesyny. Dzieło to nie było przeznaczone do wykonywania – Bach napisał je jako pewną myśl, pewien zamysł kompozytorski, który zresztą daje wiele przestrzeni, by wykonawca mógł swoją wizję tego utworu urzeczywistnić. Dla mnie to, obok Mszy h-moll, szczytowe osiągnięcie na gruncie muzyki wokalno-instrumentalnej. To właśnie muzyczne raje. I chyba nie są one utracone.
Na festiwalu pojawi się też Théotime Langlois de Swarte – genialny francuski skrzypek, wschodząca gwiazda wykonawstwa muzyki dawnej, któremu będzie towarzyszył lutnista Thomas Dunford. Artyści wystąpią w Muzeum Pana Tadeusza. Proszę opowiedzieć coś o tym wnętrzu. I oczywiście o muzyce, którą sprowadzą oni do Wrocławia.
To niewielkie pomieszczenie w jednej z kamieniczek na wrocławskim Rynku. Organizowaliśmy w nim już koncerty; odbył się tam na przykład recital klawesynowy Gustava Leonhardta. To było jedno z tych wydarzeń, które będę pamiętać zawsze. Intymność miejsca sprawiła, że mogliśmy obserwować artystę z bardzo bliska, a dźwięk klawesynu zabrzmiał we wszystkich możliwych barwach. Chcemy kontynuować tę tradycję, organizując tam koncerty. W tym wnętrzu mieści się kilkadziesiąt osób i siedzi się blisko artystów. Myślę, że takie zestawienie, jak skrzypce i lutnia, znakomicie wpisze się w tę przestrzeń. Historia opowiedziana utworami angielskich kompozytorów będzie dotykać niespełnionej miłości. To temat, który jest bardzo blisko myśli przewodniej festiwalu.
Zostańmy jeszcze przy miłości, bo pojawi się także "Pieśń nad Pieśniami" w najróżniejszych opracowaniach dawnych kompozytorów ze Śląska, z Niemiec, z Anglii, nawet z Islandii. Agnieszka Budzińska-Bennet i jej zespół Peregrina debiutują na Wratislavii Cantans?
Tak. I bardzo mnie to cieszy. Znów mamy wizję raju, który ludzie mogą sprowadzić na siebie. Nie ma piękniejszego poematu o miłości niż Canticum Canticorum. Namawiałem w ostatnim czasie Giovanniego Antoniniego, żeby zapraszał także artystów polskich. W tym roku będziemy gościć choćby wspomnianą Agnieszkę Budzińską-Bennet, ale też Andrzeja Szadejkę z Goldberg Ensemble i muzyką Pucklitza.
W zasadzie od samego początku festiwalu muzyka dawna współistnieje z kompozycjami najnowszymi. W tym kontekście interesuje mnie, co będzie robiła w gmachu NFM Agata Zubel i towarzyszący jej artyści – tu chyba sam budynek będzie odgrywał pewną rolę?
To wydarzenie będzie się składać z dwóch części: rozpocznie się w foyer NFM i będzie kontynuowane w sali koncertowej. Jest ono potwierdzeniem tego, o czym już mówiliśmy, że Wratislavia to muzyka bardzo różnorodna, co jest ważnym elementem i siłą festiwalu. Chciałbym to utrzymać, bo okazuje się, że podobne tematy nurtowały artystów kiedyś i zajmują dziś.
Włączanie architektury w wydarzenia muzyczne już się tu zdarzało. Tak było chociażby w czasie inauguracji NFM, kiedy muzyka niejako spływała z góry, z poszczególnych balkonów na estradę. Albo w czasie festiwalu Musica Polonica Nova, kiedy cały budynek NFM został potraktowany jak scena. To oczywiście fascynujący temat, ale wracamy do programu festiwalu. Musimy wspomnieć jeszcze o gigantach, bo do Wrocławia zawita między innymi Charles Dutoit, a solistką podczas prowadzonego przez niego koncertu będzie Martha Argerich, która grała już jakiś czas temu w NFM. Pozostawiła niedosyt i postanowił Pan zaprosić ją ponownie?
Ułożenie programu to jedno, ale nie zawsze udaje się zaprosić konkretnych artystów, bo na przykład uzgodnienie dat okazuje się niemożliwe. W grę wchodzą zresztą różne elementy. Historia z Marthą jest symptomatyczna. Mieliśmy propozycję koncertu tej artystki z orkiestrą z Monte Carlo właśnie w terminie festiwalu. Prowadziliśmy rozmowy najpierw z agentem, później z muzykami. Oczywiście chętnie byśmy ich zaprosili, ale program jednak musi jakoś się wiązać z tematem festiwalu – i to był problem, ponieważ orkiestra rusza w trasę z konkretnym repertuarem. Postawiłem jednak warunek, że musi to być muzyka z udziałem solisty albo chóru. Wreszcie doszło do rozmów z dyrygentem; zaczął pytać o Wrocław i chór, z którym orkiestra miałaby wystąpić. Kiedy usłyszał, że chodzi o Chór NFM, odpowiedział, że zna i ceni ten zespół – współpracowali kiedyś w NOSPR – więc jednak zmienił program. I wówczas narodziła się myśl, żeby wykonać "Fantazję chorałową" Beethovena, w której wystąpi i chór, i Martha Argerich.
Jeśli chodzi o gigantów, we Wrocławiu pojawi się też sir John Eliot Gardiner – artysta, którego nazwisko bardzo mocno zrosło się z muzyką Johanna Sebastiana Bacha. Tym razem nie poprowadzi on dzieł lipskiego kantora, tylko, być może ku zaskoczeniu części słuchaczy, Felixa Mendelssohna Bartholdy’ego. Czym podyktowany był ten wybór?
Jeśli Gardiner bywał w Polsce, to wyłącznie we Wrocławiu. Wspaniale, że znów tu wystąpi i ponownie będziemy mogli cieszyć się jego mistrzostwem. Zresztą to w pewnym sensie jest też swego rodzaju powrót z piekła prywatnego. Jeśli chodzi o program, to szczególnie drugie dzieło – "Noc Walpurgii", dotyka historii raju. Oczywiście to nie jest wizja chrześcijańska, ale to tym ciekawsze, że i na takie historie jest tu miejsce.
Na swój sposób powrotem z piekła był też przyjazd Christopha Eschenbacha do Wrocławia. Urodził się w Breslau, w czasie wojny stracił tu najbliższą rodzinę, a teraz jako szef NFM Filharmonii Wrocławskiej zamyka festiwal muzyką Wagnera. Czyj to był pomysł?
To jego koncepcja. Oczywiście została przedyskutowana, bo mieliśmy również inne opcje. "Parsifal" jest bardzo znaczącą klamrą zamykającą tegoroczną Wratislavię Cantans. Cieszę się, że maestro Eschenbach wrócił i pracuje z naszą orkiestrą. Umówiliśmy się, że znajdzie również czas, żeby prowadzić Filharmoników Wrocławskich podczas festiwalu. W tym roku sporo będzie dużych dzieł symfonicznych, przeznaczonych na wielkie obsady, które publiczność lubi. Kontrapunktem dla dużych koncertów będą drobiazgi – bardzo delikatne, finezyjne, na nieduże składy. Patrzę teraz na ten program i zaczynam go bardzo lubić.
Wspomnieliśmy, że czasy diametralnie się zmieniły. Wydaje mi się, że dzisiaj, kiedy muzyka jest dostępna w każdym dowolnym momencie, tym, co wyróżnia festiwale i kompozycje wykonywane na żywo, jest możliwość spotkania się i przeżywania sztuki z innymi. Tym bardziej że wspólnota to zjawisko, którego dziś dojmująco nam brakuje. To jest jakieś zadanie dla festiwali?
Ująłbym to szerzej. Obserwuję to podczas festiwali, ale też po prostu w trakcie sezonu: jest w nas głód poczucia wspólnoty. Chcielibyśmy się czuć członkami wspólnoty, ale często skaczemy sobie do gardeł, w czym zresztą pomagają nam spece od inżynierii społecznej: wykorzystują oni każdy pretekst, żeby zgodnie z sentencją rzymską ludzi podzielić, bo łatwiej się wtedy rządzi. A przecież potrzebujemy wspólnej więzi i myślę, że muzyka ma tu niezwykle istotną rolę do spełnienia. Chciałbym, żeby NFM było miejscem, w którym przed i po koncercie można się spotkać i porozmawiać, nie tylko o niej. Dlatego planuję doprowadzić do rozmowy filozofów w czasie Wratislavii Cantans – to będzie dyskusja wokół głównego hasła festiwalu.
Czy przewiduje Pan jeszcze jakieś nowe elementy?
Tak – wkrótce ogłosimy konkurs na program dla artystów, powiedzmy, młodszego pokolenia. Będą oni mogli wystąpić podczas festiwalu, ale wcześniej muszą przygotować propozycję programu związanego oczywiście z głównym tematem tegorocznej Wratislavii. Według wstępnych ustaleń będą to dwa zespoły, które zagrają trzy, cztery koncerty. Z jednej strony jestem zwolennikiem jednoosobowego kierownictwa artystycznego – festiwal nigdy nie miał rady artystycznej; równocześnie jednak chciałbym zapewnić pewną przestrzeń na pomysły, które zaprezentują nam artyści młodego pokolenia.
Młodzi wokaliści i instrumentaliści są włączani w działania festiwalowe od dawna. Mam na myśli choćby kurs oratoryjny...
Nie zabraknie i tego, a w tym roku kurs poprowadzi Lionel Sow – dyrektor artystyczny Chóru NFM. Ale w czasie festiwalu odbędzie się też druga konferencja orkiestr, na którą zapraszamy przedstawicieli zespołów z całego świata. Cieszę się, że właśnie tu będziemy dyskutować o przyszłości zespołów artystycznych. Do zobaczenia we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku.
Jakub Kukla – dziennikarz Programu 2 Polskiego Radia, współpracuje z Polskim Radiem 24, publikuje w „Ruchu Muzycznym” i „Plusie Minusie”.