"Boginie" Alicji Kobielarz w reż. Jana Jelińskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.pl
Nudne, ale efektowne. A może odwrotnie: efektowne, chociaż nudne. Nudny jest tu bowiem tekst, wątła reżyseria, efektowna natomiast scenografia. Wydaje się, że dramat autorstwa Alicji Kobielarz i reżyserskie pomysły Jana Jelińskiego wypełniają jedynie sceniczną instalację zaprojektowaną udatnie przez Rafała Domagałę.
Ciasne, ale zadziwiająco pojemne, wnętrze dawnego „budynku machin” przy secesyjnym gmachu krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego scenograf zabudował znakami jakiejś uniwersalnie antycznej rzeczywistości. A może raczej: z gracją zagracił – manierycznymi chimerami niewydarzonej historii zapadłej od razu w antropologię z pominięciem sztuki. Jakieś niecałe popiersie, jakaś półłódka, coś jakby postać wyłaniająca się z fali. Kim jesteśmy między symbolami, które przestały do nas mówić wyraźnie i przejmująco? Tym, co dociera do nas z naszych trzewi, udając metafizyczne wezwanie? W postdramatcznym teatrze postznaków nie reżyseruje się ludzkich relacji, ustawia się za to figury na scenicznej platformie, żeby się po niej ślizgały, zostawiając za sobą krótkotrwałe ślady po przypadkowych mijankach. Aktorzy poruszają się raczej w sobie niż wobec partnerów, a warunki gry dyktuje reżyserowi scenograf. To on, aranżer przywróconej pamięci, urządza nam światy zamknięte w muzeum skojarzeń. No i proszę: rozwiesił w kubiku scenicznym fragmenty rozbitego wizerunku archaicznej cywilizacji greckiej, a właściwie elementy zdekonstruowanego mitu o Kobiecie, jaki ta cywilizacja nam, współczesnym, ufundowała i jakim naszą, współczesną, wyobraźnię zainfekowała. Już sama ta przestrzenna rzeźba, zarazem prymitywnie ascetyczna i ponowocześnie kiczowata, wystarczyłaby za przesłanie spektaklu. Brzmiałoby ono chyba jakoś tak: zakodowane w europejskich (zachodnich, śródziemnomorskich) archetypach kobiecości dopuszczalne i obowiązujące sposoby performowania kobiecej tożsamości skazują realne kobiece indywidua na cierpienie, gdyż są w istocie nieaplikowalne do kobiecej (naturalnej?) wrażliwości, kaleczą więc kobiece emocje i kobiece ciało. Świadomie używam języka modnych teorii, bo pasuje on tutaj jak ulał – sens tego teatru i tamtych krytycznych rozpraw z tej samej chmury się ulewa.
Trudno zatem się dziwić, że zamiast obcować z dramaturgią widz skonfrontowany zostaje z wiązanką aktorskich afektów, pasożytujących na naturalistycznych dyskursach, rodem z gabinetu psycholożki, jeśli nie wprost z kobiecych tygodników. Sklecone z gadulstwa, ratującego się mitologicznymi aluzjami, monologi (bo nawet dialogi są tu efektownie dysfunkcyjne) oraz zagubione w semantycznej próżni ekspresyjne monodramy, dobywają się z głośników (bo przecież nie z ust zatkanych mikroportami) zawieszonych nad głowami słuchaczy, co ma chyba sugerować głos wołających na pustyni współczesnych bogiń – ofiar Wielkiej Narracji, w domyśle: męskiej. W założeniu autorki tej przypowieści o niewysłowionej kobiecości, owe mityczne bohaterki miały chyba posłużyć do wykazania, że mamy do czynienia z jakąś głęboko zakorzenioną traumą. Czy chodzi o traumę binarnej płciowości? W pewnym momencie pojawia się Orfeusz (Karol Kubasiewcz), który nie chce być ani poetą, ani poetką, przeto bierze na siebie (dosłownie zakłada) kaftan sztucznej tożsamości – nijakiej. Wygłasza monolog, w którym stara się (bardzo uważnie) zastosować do tej swojej trzeciej płci (właściwie: bezpłciowości) adekwatne formy gramatyczne. To najciekawszy fragment tekstu całej sztuki. Brzmi bowiem nie tylko śmiesznie, czego można by się spodziewać, ale też zadziwiająco możliwie. Odnosimy wrażenie, że wystarczy trochę dobrej woli, żeby się tego języka, poprawnego na nowo, nauczyć. Bo też faktycznie, jest w tej dramatyzacji przestarzałych mitów coś ze świeżo objawionej prawdy… O kobiecie ukrytej w opowieściach o kobiecości? O czymś/kimś niedopuszczonym do głosu? Jeśli jednak tak być by miało, to treść, która się z gardeł aktorek wydobywa (a do publiki dociera spod sufitu), sprawia zawód, gdyż okazuje się nader banalna. Czy to będzie o ciąży, czy o gwałcie, czy o kochanku niewiernym, czy o konflikcie z mamusią nadopiekuńczą, czy o chorobie nieuleczalnej, czy o depersonalizującym okrucieństwie mediów – z żadnej z tych dramatycznych (w życiu) sytuacji dramat (sceniczny) nie wydobywa niczego, co miałoby uzasadniać patetyczne i erudycyjne spotkanie współczesnej kobiety z jej mityczną patronką: Demeter, Korą, Eurydyką. Cała ta her-storytchnie niedojrzałością, brakiem symptomów realnego doświadczenia, nieobecnością wiodącej za sobą myśli przewodniej. A szkoda. Bo wynika z tego, że jeśli his-story naprawdę straciła aktualność, to na miejscu wyczerpanej narracji zadomowić się może tylko reprodukcja natury. Czy ten stos usypany z połamanych mitów zapłonie ogniem nowego kultu? Czy to będzie kult Bezdzietnej Matki, czy Dziewicy Ladacznicy, czy Błyskotliwej Gwiazdy? Co na tym śmietniku może nas jeszcze zachwycić oprócz… monstrum?
Czy to jest opowieść o życiu toczącym się tajnie w kobiecie, które swoim głodem jawności toczy żywotne soki z wnętrza cywilizacji? Jeżeli tak, to co takiego owo „życie” miałoby nam objawić w lustrze swoich codziennych mikrodramatów? Niebo opuszczone przez ikony świętych? Metamorfozy chmur, w których zatracają się podobieństwa do Platońskich idei? A przecież trzy aktorki – Natalia Strzelecka, Alina Szczegielniak, Magdalena Osińska – dają z siebie wiele, robią co mogą, żeby wykrzesać ze swojej własnej kobiecej pamięci iskry kobiecej… przeciętności. Bo ostatecznie tym się kończą ich krzyki, skomlenia i wycia, albo wyznania czynione głosami jak z reporterskiego zapisu. Mamy zaufać ludzkiej prawdzie tych eksklamacji? Uwierzyć w autentyzm nieopowiedzianego eposu o kobiecej psychomachii, psychodelii i psychoterapii? Wczytać się w epopeję alegorycznych figur ugniecionych z ludzkiego mięsa? Tak, z mięsa. Bo mięso i jego pochodne – człowiecze ciała – staje w centralnym punkcie sceny w samym środku wydarzeń. Obok na siłę ubóstwionych niewiast pojawia się bowiem nieuchronnie śmiertelna Karen, czyli do bólu przyziemna wersja boskiej Kory, patronka sezonów na miarę naszych czasów, anorektyczka z parnasu show-biznesu, modelka prezentująca modelową nerwicę nowoczesnej ambitnej z metropolii. Dramaturgia sklecona z plastikowych skojarzeń, spleciona z wirtualnych linków, spojona rozrzedzoną zaprawą z Wikipedii rozpada się na strzępy filozofii nasyconej fizjologią. Nawet zimne spojrzenie zagranego na chłodno przez Rafała Szumerę boskiego Hadesa, wcielającego się a to w medialną gwiazdę, a to w opiekuńczego terapeutę, nie zdoła przemienić w lodową rzeźbę tych roztopów myśli, wydzielanych przez skórę z żołądka w podświetlony na tęczowo eter.
Oglądamy popis performerskiej sprawności, której brakuje materii, żeby stać się dziełem sztuki teatralnej. Stylistyka znakomitych kostiumów balansuje między zwyczajnością dzisiejszej ulicy a mityczną manierą, efektownie kontrastując z siermiężnym realizmem psychologicznych rysów postaci. Reżyserowi udało się też dostosować do zewnętrznej powłoki aktorów ich gestyczną choreografię i kompozycję tonów wokalizy. Scenograficzną instalację, o której wspominałem na wstępie, wypełnia bowiem precyzyjnie sceniczny ruch: ogrywający przedmioty, współgrający z projekcjami, igrający z głębią perspektywy scenicznego pudła. Udaje się nawet czasami wyłączyć nagłośnienie, żeby skorzystać z możliwości wprowadzenia drugiego planu, obrazującego zmianę sposobu narracji, co pozwala przeorientować uwagę widza. Gdyby tej uwagi twórcy wcześniej nie uśpili…
Zaiste, nowoczesnych efektów nie brakuje w tym przedstawieniu, paradoksalnie jednak, ta bezcelowa sprawność wzmaga poczucie treściowej próżni. Obawiam się, że kształt wzięty ze szczytów duchowości przytłoczył młodych rzemieślników – wszakże nie swoją starożytną formą, bo tej opanowywania nauczyła ich szkoła, lecz ciężarem życiowej materii, której istoty nie odkryli w sobie. Jeszcze? Może zabrali się za sięganie do źródeł zanim zdążyli zanurzyć się w strumieniu życia?
Boginie Alicji Kobielarz. Reżyseria: Jan Jeliński; scenografia: Rafał Domagała; muzyka: Filip Grzeszczuk; projekcje multimedialne: Tomasz Gawroński. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie – Dom Machin (Scena Miniatura), premiera 4 czerwca 2021.