EN

10.03.2025, 15:44 Wersja do druku

Pupa, gęba i łydka

„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reż. Mariusza Malca w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.

fot. Robert Jaworski

„Cip, cip, pupcia, pupcia” słychać ze sceny Och-Teatru i wiadomo już co się tam wyprawia. Mariusz Malec wystawił gombrowiczowską „Ferdydurke”. Utwór inscenizacyjnie niełatwy, obrazoburczy i depczący świętości, z mnogością postaci, zanurzony po uszy w surrealizmie i pure nonsensie, a zarazem uniwersalny w swej krytyce społeczno-obyczajowej i bliski sercu. Przynajmniej mojemu i jak sądzę, reżysera. Zanurzył się on w groteskowym świecie Gombrowiczowskiej gęby przycinając tu i ówdzie, rezygnując z pobocznych wątków, ale zachowując w większości linię dialogową i ciałokształt utworu. Znaczy się zrobił po bożemu dzieląc elegancko sztukę na trzy części: szkołę dyrektora Piórkowskiego, stancję u Młodziaków i bolimowski dworek wujostwa Hurleckich. Mamy więc satyrę na edukację i bogoojczyźniane zadęcie, na drobnomieszczańską postępowość, ale i na anachroniczny polski dwór. Nie silił się przy tym na unowocześnianie, aluzje, współczesne odniesienia, tylko pozostał wierny oryginałowi, który po prawdzie ulepszeń nie potrzebuje. 

Utrzymaniu „Ferdydurke” w międzywojennych realiach pomagają zaprojektowane przez Zofię de Ines wspaniałe kostiumy: chłopięce szkolne mundurki zdobne w bordowe podkolanówki, trzyczęściowe męskie garnitury, eleganckie peniuary, ekstrawaganckie bryczesy Młodziakowej i stroje Marii Kłusek przeniesione żywcem z obrazów Tamary Łempickiej jak zielona suknia czy czerwono-biały golf z wiszącego na scenie „Saint Moritz”. Jedynym, zakładam że nonszalancko zamierzonym odstępstwem, jest strój lowelasa Kopyrdy zdjęty bardziej z Elvisa. Pomysłowa, modułowa scenografia Aleksandry Żurawskiej zgodnie z pomysłem reżysera utrzymana w stylu art déco przepoczwarza się na scenie dopasowując do sytuacji – raz bywa szkolnymi ławkami, za chwilę stołem jadalnym, tanecznym parkietem, a nawet… automobilem. Na czoło wybija się jednak absurdalna, przerysowana, nieoczywista, acz znakomita gra aktorska całego zespołu podbijająca groteskowe brzmienie tekstu i wizualizująca w krzywym zwierciadle wszystkie kpiny i drwiny „Ferdydurke”.

Najbardziej „normalnym” w tym zwariowanym towarzystwie jest rzecz jasna Józio, którego odmalowuje udatnie Krzysztof Szczepaniak raz to nie posiadając się ze zdumienia, kiedy indziej tonąc w miłosnych uniesieniach, objaśniając widzom gombrowiczowski świat i bezustannie uciekając przed gębą. Uczniów Józiowej klasy reżyser skondensował do ledwie czterech aktorów, ale to wystarczyło, by V Symfonia Beethovena wybrzmiała gromkim chórem. Na czoło wybijają się Miętus Sebastiana Perdka i Syfon Philippe’a Tłokińskiego toczący nieustanne ideologiczne wojny o „chłopaków” i „chłopięta”, czego kwintesencją staje się porywający pojedynek na miny i siłowe uświadamianie Syfona gwałtem przez uszy. Tłokiński równie znakomicie sprawdza się w drugim akcie w roli noszącego się z wielkopańska kuzyna Zygmusia, zaś Perdek zachwyca pasją z jaką oddaje się cokolwiek dwuznacznemu brataniu z parobkiem. Tego zaś barwnie, swojsko i na paluszkach przedstawił Otar Saralidze, który chwilę wcześniej w szkole łkał bezradnie jako Gałkiewicz nie mogąc zachwycić się Słowackim. Szkolnych muszkieterów uzupełnia donżuan Kopyrda Adriana Brząkały, nieco znudzony edukacją, lecz mający wiele do zaoferowania młodym pannom. Rolę bezczelnej i swawolnej pensjonarki Zuty oraz hipochondrycznej i rozkasłanej Zosi powierzono Marii Kłusek, którą zachwycam się od jej dyplomu w Akademii Teatralnej i przestać nie mogę. Filuterna, uwodzicielska, pląsająca w tanecznych podskokach, za chwilę znów zblazowana, pusta, rozkapryszona i świdrująca wzrokiem. Robert Czebotar jako krotochwilny profesor Pimko wyszedł wprost z Ministerstwa Głupich Kroków, a to maszerując z indyjską manierą wojskową, a to podrygując z dziecięcą radością w zachwycie nad niewinną „pupcią”. Wspaniale przy tym kuraczy tworząc postać ze wszech miar cudaczną. Surowy profesor Bladaczka w interpretacji Sławomira Packa jąka się, wzlatuje w ekstazie romantycznych uniesień nad „wielkim poetą”, przecudnie grzmi „Na Boga!”, by popaść w teatralną czarną rozpacz wobec niezachwytu nad poezją młodzieży. Także wuj Kocio grany przez Packa odciska swą obecność na scenie już to wymachując bezsensownie tenisową rakietą, czy w bezbrzeżnym zdumieniu starając się ogarnąć umysłem ideę bra…tania Miętusa z parobkiem. A przecież mamy jeszcze przepyszną ciotkę Hurlecką Lidii Sadowej z nieodłączną cygaretką, autoironicznych Marię Seweryn i chichającego Tomasza Borkowskiego jako postępowych, nie cierpiących sztuczności Młodziaków popijających whisky i wymachujących „Wyborczą” oraz kraśniejącą w ludowych zaśpiewach Marcysię Małgorzaty Bieli. 

fot. Robert Jaworski

Trzynastym aktorem uczynił Mariusz Malec muzykę ilustrującą na żywo poczynania postaci. Karim Martusewicz wraz z synem Nelsonem na bieżąco reagują na sceniczne wydarzenia, podbijają i komentują aktorskie kwestie, gesty czy ruchy odgłosami pokaźnego instrumentarium, gdzie obok kontrabasu zgromadzili całą galerię dźwiękonaśladowczych dziwactw rodem ze studia filmowego. Znakomicie prezentuje się to zwłaszcza w scenach choreograficznych opracowanych przez Sarę Janicką, jak choćby w zamiejskiej podróży Józia z Miętusem czy krewkim paso doble Miętalskiego z Walkiem. Układ sceny w Och-Teatrze dał się jednak tym razem odrobinę we znaki – niektóre sceny musiały zostać zagrane niestety dość jednostronnie, a szkoda. Powinienem jeszcze wspomnieć o światłach Katarzyny Łuszczyk, ale w tym wypadku nazwisko świadczy już samo za siebie i o klasie świadczy.

Mariusz Malec wyreżyserował „Ferdydurke” z uśmiechniętą gębą, z niewinną pupcią, ponętną łydką, lekko, frywolnie i groteskowo jak na Gombrowicza przystało. Doborowa obsada wyśmienicie odnalazła się w absurdalnej rzeczywistości powieści wplatając w jej treść własny talent, szczyptę szaleństwa i surrealistyczną oprawę. Powstał atrakcyjny spektakl skierowany nie tylko do młodych, którzy przybędą do Och-Teatru ze szkół, ale do wszystkich chcących zestawić swe wyobrażenia z gombrowiczowskiej lektury z jej scenicznym odzwierciedleniem. A choć pętle zaciskające się wokół Józia nadal potrafią uwierać i nas, to warto sobie przypomnieć, że „przed pupą nie ma w ogóle ucieczki”. Cholera, psiakrew, zaraza, krowy i muły. Co poradzić? Zostałem z pupą, gębą i łydką, ale bawiłem się rewelacyjnie. 

Tytuł oryginalny

Pupa, gęba i łydka - "Ferdydurke" w Och-Teatrze, recenzja

Źródło:

NaszTeatr

Link do źródła

Autor:

Marek Zajdler