„Kazik, ja tylko żartowałem” Ziemowita Szczerka w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info
No i co tu napisać? Skoro wszystko zostało do cna wyśpiewane i wygadane? Opowieść jest prosta, choć z dygresjami jak drut kolczasty, przewidywalna jak pogoda na wczoraj i chwyta za serce jak okazyjna cena. Proza życia i proza literacka pospołu nie budzą żadnego sprzeciwu, choć i nie usypiają, bo nasz mimowolny rechot przytakuje banałom i stereotypom. Pisanie o takich spektaklach wydaje się zbędne, bo w starciu ze znaną z subtelności prozą pisarza nominowanego do towarzyskich nagród skończyć się musi kabotyńskim przemądrzaniem. Za to oglądało się to, a jeszcze bardziej słuchało się tego: fajnie i w pytę (jak mówiło moje pokolenie), klawo i w dechę (jak mówili nasi starzy), a może nawet mega zajebiście (jak czasem wymsknie się mojej progeniturze). Czepiać się więc nie ma czego, bo przecież melodie czepiają się pamięci, ale na koniec nie pozostaje nam nic innego, jak tylko strzepnąć z siebie ten pył historii i z „Polski” wrócić do miasta, bezimiennego może, za to i bez cudzysłowu… Ot, miły wieczór z monologiem i piosenkami.
I nie mogę nawet powiedzieć, że tekst Ziemowita Szczerka mnie znudził swoją zamierzoną (chcę wierzyć) prostotą, bo trzeba przyznać, że niekiedy wszystkie te „kurwy” i „chuje” wpleść w narodowe dzieje udało się autorowi udatnie. Powtarzane w rytmie dekad historii ojczyźnianej, nałożonej na okresy rozwojowe indywiduum z pokolenia dzisiejszych czterdziesto- do sześćdziesięciolatków, komponują się w poemat dla dorosłych ilustrowany jak w mordę wyświetlanymi nad sceną fragmentami PRLowskich kronik. Rzecz dzieje się w pokoiku mieszkanka umeblowanego na modłę wczesnego Gierka, a zarazem jakby podczas koncertu prowincjonalnej kapeli na prowincjonalnym weselu. Ta umowność i metateatralna otwartość spektaklu to bodaj największy jego walor; na szczęście twórcy teatru Proxima pozostali w tym wierni swojej estetyce nieinwazyjnej ironii i pacyfistycznej parodii.
Kapela złożona z czterech instrumentalistów zaiwania na żywo, wyraźnie przy tym bawiąc się improwizacją. Chłopaki jak młode dąbczaki, gęby im się śmieją, to i budzą sympatię, a jeszcze przyodziani w dresiki czerwone z kapturkami na Stańczyka, mogliby uchodzić za rodzinkę swojskich smerfów. Całą historię opowie nam lider zespołu, podstarzały Staszek, co to swoje przeżył i teraz (zdradzę, że po latach upokorzeń osiągnie sukces) postanowił wylać na młodych swoje życie, wygarniając przy tym wszystkim starym wrogom. W kusym, przeraźliwie niegustownym, błękitnym sweterku i w lakierkach nie mniej modrych, z twarzą obdarzoną przez naturę niskim czołem, a przez doświadczenie bruzdami zmartwień i przepitym głosem, i z korpusem przepasanym nabrzmiałą talią, bohater wieczoru staje przed nami w całej okazałości. Jak łatwo się domyślić, okazuje się jednym z nas, bardziej niż Hamlet i Konrad razem wzięci. Żeby było zabawniej i bardziej życiowo, protagonista tej egzystencjalnej dramy co raz to chwali się, że jest kolegą z podwórka niejakiego Kazika Staszewskiego…
Opowieść ciągnie Piotr Sieklucki przez półtorej godziny zaiste brawurowo. Jest sobą (niech mi wybaczy) do bólu, chociaż chłop z niego, że do rany przyłóż.
Gębula taka, że chciałoby się ją najpierw z liścia, a potem zaraz przytulić, ruchy swojsko sztywne nawet dyskotekowego kalekę zachęcą do wstania z miejsca, tenor minorowy, ale jakże sexofoniczny, rwie się do śpiewania całą gębą, a wyrywa mu się z gardła słowik opolsko-sopocki, którego każdy z nas hoduje w sobie na okoliczność rodzinnego dołączenia do chóralnego „sto lat”. Opowieść o tym, jak się żyło za siermiężnej komuny, za nędznej pierwszej, potem za bezrobotnej drugiej Solidarności, z happy endem w Rzeczy Pospolitej rozbrzmiewającej dobrobytowym disco-polo toczy się zrazu na modłę swojskiej wersji standupu, biograficznie i nostalgicznie, żeby w miarę rozwoju wzbogacać się o kolejne przeboje, wykonane w całości, naznaczające pokoleniowe przeżycia dorastających niegdyś w kajdanach, a starzejących się dzisiaj w ciuchach z sieciówek. Sam protagonista, któremu całe życie „nie szło”, zmienia style muzyczne w pogoni za sukcesem, próbuje się dostosować, jakoś przetrwać, coś dla siebie uszczknąć z farta tych, którzy „się dogadali”, żeby na swoje wyjść… Słowem: robi to, co robił Każdy/a, kiedy myślał/ła, że przypadł mu/jej los wyjątkowy, bo wyjątkowo podły w porównaniu z tymi, którzy, żeby trafić do popularnego serialu, nie zostali bohaterami artystycznego moralitetu.
Ostatecznie przecież wniosek z przypowieści Szczerka (a jeszcze bardziej z aktorskiej kreacji Siekluckiego) nasuwa się taki oto: dotarliśmy do normalności. Zaspokojenie głodów z czasów centralnie sterowanej gospodarki dokonało się za naszego (starsi panowie i panie) żywota; możemy dziś siedzieć sobie pod palmą, sączyć tanie all inclusive i wsłuchiwać się w muzykę z ust jakiegoś Staszka albo innej Marioli, sztukę polityczną i performanse estetów, które niechaj mnożą nam się na podobieństwo naszych bratnich dobrze uporządkowanych społeczeństw konsumpcyjnych, finansowane z tego, co opiekuńcze państwo ściągnie z VATowskich mafii. Spotkaliśmy się z naszym marzeniem jak z własnym odbiciem w lustrze?
Ale, co tam! Cała sala śpiewa z nami! Na koniec spektaklu rozdają pierogi, które zrobiła osobiście Katarzyna Chlebny – czyli Mariola, żona kolegi Kazika, a może i wódka była prawdziwa.
Dobrze się pośmiać, dobrze pośpiewać, choćby w duchu tylko, dobrze powspominać. W końcu od czego mamy teatr epoki dostatku? Od rozrywania nas na dwie Polski?
Kazik, ja tylko żartowałem, Teatr Nowy Proxima w Krakowie. Tekst: Ziemowit Szczerek, reżyseria: Piotr Sieklucki, scenografia, kostiumy: Łukasz Błażejewski, asystentka scenografa: Natalia Cikowska, kierownictwo muzyczne: Paweł Harańczyk, kierownictwo muzyczne: Paweł Harańczyk, wideo: Red Noses Production House. Obsada: Piotr Sieklucki, Katarzyna Chlebny, Paweł Harańczyk (instrumenty klawiszowe), Grzegorz Koniarz (gitary), Mateusz Honisz (trąbka, gitara basowa), Łukasz Marek/Adam Stępniowski (perkusja). Premiera: 4 września 2020.