- Każdy dyrektor ma własną wizję, wedle której prowadzi teatr, a
poznański teatr lalek ma szczęście do wyrazistych osobowości - mówi
Agata Drwięga z Teatru Animacji, doktorantka w Instytucie Teatru i
Sztuki Mediów na UAM.
«Teatr Animacji świętuje swoje 75.
urodziny. Najdłużej jego dyrektorem był Janusz Ryl-Krystianowski - całe
25 lat, nieco krócej, bo lat 16 szefowała scenie Leokadia Serafinowicz.
Czy możemy mówić o jakichś tendencjach, nurtach, jakie cechowały czas
urzędowania każdego z dyrektorów, dyrektorek? - Jak najbardziej.
Założycielką teatru była Halina Lubicz. Już w 1945 roku chciała, żeby
jej teatr grał nie tylko spektakle lalkowe (dla młodszych dzieci oraz
dla dorosłych), ale również aktorskie (dla młodzieży). Lubicz pragnęła
teatru, do którego dzieci będą nie tylko przychodziły na spektakle,
miało to być też miejsce, gdzie odbywają się warsztaty, spotkania.
Pomysł miała niezwykle dzisiejszy.
-
Lubicz miała wizję edukacji teatralnej, która dziś jest dla nas
oczywistością, a którą udało się wprowadzić w życie Janowi Dormanowi i
Leokadii Serafinowicz. O działalności Lubicz niewiele jednak wiadomo.
Pisał o tym tylko Henryk Żuchowski, jej syn i aktor Poznańskiego Teatru
Marionetek. To ten sam, który napisał "Śpiewaka leśnego" - pierwszą
powojenną premierę tego teatru.
Kiedy w teatrze pojawiła się Serafinowicz?
-
Po Halinie Lubicz kolejną wyrazistą postacią na stanowisku dyrektora
artystycznego, wówczas już Państwowego Teatru Lalki i Aktora, została
Joanna Piekarska. Niestety o tym czasie też niewiele wiadomo, bo nie
powstało żadne wydawnictwo podsumowujące jej działalność. Ustabilizował
się wtedy zespół, w repertuarze teatru znajdowały się nazwiska autorów
świadczące o dużych ambicjach dyrekcji. Wówczas też, decyzją
poznaniaków, teatr otrzymał imię "Marcinek". Serafinowicz przyjechała do
Poznania we wrześniu 1960, by zrealizować tu spektakl. Traf chciał, że
akurat wtedy pojawiła się pilna potrzeba znalezienia nowego dyrektora
artystycznego lalkowej sceny.
Dlaczego właśnie Serafinowicz będzie bohaterką Twojej książki?
-
Książka, nad którą pracowałam w ramach realizacji Stypendium Ministra,
ostatecznie będzie częścią mojej rozprawy doktorskiej. Moja droga do
Serafinowicz była długa. Zaczęła się w Kanadzie, dokąd pojechałam, by
przyjrzeć się pracy dramatopisarki Suzanne Lebeau i teatru Le Carrousel.
Wówczas jej mąż Gervais opowiedział mi o ich wizycie w Poznaniu w
latach 70. Wspominał spektakl Serafinowicz. Nie pamiętał tytułu, ale
zanucił melodię. To była piosenka z O Kasi, która gąski zgubiła. Po
powrocie do Polski zorientowałam się, że nie ma żadnej książki o
Serafinowicz.
Kiedy książka trafi do rąk czytelników?
- Za
parę lat. Bo chociaż archiwum Teatru Animacji mam na wyciągnięcie ręki,
znalezienie informacji na temat pierwszych 40 lat życia Leokadii
Serafinowicz było bardzo trudne. Plany na swój teatr dla dzieci snuła
wspólnie z Wojciechem Wieczorkiewiczem dużo wcześniej.
Udało im się te plany zrealizować?
-
Ostatnio trafiłam na artykuł Olgierda Błażewicza z 1975 roku, w którym
pisał, że rzadko się zdarza, żeby to, co mówi dyrektor teatru na
początku swojej kadencji, było aktualne później. A oni byli wierni swoim
deklaracjom artystycznym nawet po 15 latach!
Na czym im zależało? Jaki był stosunek Serafinowicz do dziecięcego odbiorcy sztuki?
-
Był podobny do tego, który miał Jan Dorman. Jako artystów trudno ich ze
sobą porównywać, ale w tamtych czasach ich teatry ze sobą zestawiano.
Serafinowicz chciała poznać swoich widzów. Przeszkadzał jej nachalny
dydaktyzm w sztukach dla dzieci, a także uparte stosowanie wciąż tych
samych środków. Sprawdzała, jak bardzo można przesunąć granicę tego, co i
w jaki sposób można pokazywać w teatrze dziecięcym.
Jak to wyglądało w praktyce?
-
Brakowało wtedy sztuk, które nie infantylizowałyby dziecięcego
odbiorcy. Dlatego też, kiedy Serafinowicz z Wieczorkiewiczem
zorganizowali pierwszy Przegląd Polskich Sztuk Lalkowych Konfrontacje w
1964 roku, ogłosili konkurs na współczesny dramat dla dzieci. Dzięki
temu "odkryli" Krystynę Miłobędzką. Z inicjatywy Serafinowicz prowadzono
również badania publiczności, którymi kierowała Maria Tyszkowa.
Wysnuto wnioski, które i dziś są aktualne?
- Tego nie wiem, ale gdyby dziś prowadzono takie badania, wnioski Tyszkowej byłyby ciekawym punktem odniesienia.
Cały czas opowiadasz o zmaganiach zawodowych Serafinowicz. A jaką była kobietą?
-
Tak jak wspominałam, o jej życiu prywatnym trudno się czegoś dowiedzieć
na pewno. Ja myślę, że była niezwykle silna i wrażliwa. Życie jej nie
oszczędzało. Urodziła się na Litwie w czasie I wojny światowej i już
jako niemowlę wylądowała z rodziną na Syberii, gdzie spędziła kilka
pierwszych lat życia. Na pewno ukształtowało ją Wilno, gdzie chodziła do
szkoły i studiowała. Serafinowicz nie założyła własnej rodziny, na
emeryturze zamieszkała w Puszczykowie razem z Wieczorkiewiczem i jego
rodziną. Kombinowali z metrażem, takie były czasy. Dzieci
Wieczorkiewiczów zapamiętały ją jako cudowną i cierpliwą ciocię. Na
wiele im pozwalała.
Czy Serafinowicz pochodziła z rodziny artystycznej, z tradycjami?
-
Oficjalnie twierdziła, że pochodzi z robotniczej rodziny. Jednak ja
skłaniałabym się ku teorii, że jej przodkowie należeli do arystokracji. Z
jej opowieści wynika, że charakter Wilna tworzyli przede wszystkim
ludzie z "zaścianków mickiewiczowskich". W jej rodzinie muzykowano i
czytano poezję. Z pewnością nie byli bogaci, ale kochali sztukę.
Na
ile dziś teatr Piotra Klimka, a wcześniej innych dyrektorów jest w
jakimś w stopniu wciąż teatrem Serafinowicz? Wiele z jej idei
przetrwało.
- Każdy dyrektor ma własną wizję, wedle której
prowadzi teatr, a poznański teatr lalek ma szczęście do wyrazistych
osobowości. Janusz Ryl-Krystianowski stworzył własną markę Teatru
Animacji w Polsce po 1989, a jednocześnie zainicjował festiwal
Konteksty, który kontynuował ideę Konfrontacji. Z kolei punktem
odniesienia dla działań Marka Waszkiela była zagranica. Dzięki niemu
Poznań ponownie stał się ważnym punktem odniesienia na lalkarskiej mapie
świata. Piotr Klimek natomiast realizuje nowatorskie projekty, m.in.
wprowadził do repertuaru zmysłowiska, ale jednocześnie interesuje go
odwoływanie się do przeszłości. Teatr nigdy nie działa w próżni - to,
jakie inicjatywy czy tematy podejmuje, zawsze jakoś koresponduje z
okolicznościami zewnętrznymi. Czasy się zmieniają, funkcja i pozycja
teatru się zmienia, zespół i widzowie też. Najważniejsze, że wciąż nie
brakuje artystów, którzy chcą robić spektakle, i widzów, którzy pragną
je oglądać.
***
Agata Drwięga - doktorantka w Instytucie
Teatru i Sztuki Mediów na UAM. Pracuje w Teatrze Animacji jako
specjalistka ds. edukacji. Publikuje w "Teatrze" i "Teatrze lalek". W
2018 roku była stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.