Zawsze było mnie pełno i miałam w sobie gen kreacji i występowania. Zaczęłam w wieku trzech lat od baletu potem akrobatyka sportowa i gimnastyka artystyczna, taniec współczesny, a potem teatr amatorski-offowy i naprawdę wspominam cudownie tamten czas. Lubię teatr, który wychodzi z serca, jest robiony z pasji i miłości, a te, w których grałam jako nastolatka, taki był – z Karoliną Kowalską, najmłodszą aktorką w Teatrze Wybrzeże rozmawia Alina Kietrys w AICT Polska.
Co jest dzisiaj najważniejsze dla młodej aktorki, która odnosi takie sukcesy?
Żeby mieć pracę. Żeby móc pracować i utrzymywać się z zawodu. Mam to wielkie szczęście i ogromny przywilej, że mogę się utrzymać z aktorstwa. Jestem na etacie i dość dużo gram, jestem w niekończącym się treningu psychofizycznym, w ciągłym procesie i poszukiwaniu. Nam młodym w zawodzie naprawdę jest ciężko, dlatego bardzo doceniam miejsce, w którym jestem i to, że dane jest mi grać.
A o czym Pani myśli najczęściej w teatrze?
Żeby moje postacie sceniczne były z krwi i kości, żeby były jak najbliżej człowieka. Żeby się nie przyzwyczajać, nie rozleniwiać wewnętrznie, być w ciągłym niebezpieczeństwie ducha. W wewnętrznej gotowości, by na scenie objawiła się prawda postaci. Żeby ją usłyszeć i się z nią skomunikować. To trudne, ale ten zawód jest trudny i wymaga dużej odpowiedzialności.
Zaledwie trzeci rok w Teatrze Wybrzeże po łódzkiej Filmówce, a zagrała Pani już kilka bardzo ważnych ról kobiet naznaczonych, nieszczęśliwych.
To prawda. Przychodzą do mnie postaci, dla których muszę przejechać sobie gwoździem po sercu, żeby się z nimi porozumieć. Moje doświadczenia życiowe są niewielkie. Życie niespecjalnie mnie dotyka (na szczęście). Jestem z kochanego domu, mam świetnych rodziców, wspaniałych dziadków, a nawet dostąpiłam zaszczytu wychowywania się wśród moich pradziadków… Prawdę mówiąc stresowałam się, idąc do szkoły teatralnej, jak sobie poradzę, kiedy duch mój taki nieporysowany. Nawet się zastanawiałam, czy nie powinnam w szczególny sposób zażyć życia, tak żeby doświadczyć go w pełni jego kolorytu. Ale okazało się, że nie musiałam, że siła wyobrażenia jest większa. Mam w sobie wielki imperatyw do opowiadania historii, wewnętrzną motywację, rodzaj zaangażowania i poczucia sprawiedliwości. I naprawdę całą sobą kocham ten zawód, jest moją pasją i misją. Wiem na pewno, że muszę się z graną postacią porozumieć i poczuć to pęknięcie wewnętrzne. Wtedy ten mrok postaci staje się mój. I może to nawet dobrze, że na scenie często niosę ciemność i problemy, a w życiu moim codziennym jest jasno i właściwie słonecznie.
Gra Pani bohaterki fikcyjne, ale też realne kobiety, które żyły. Takie postaci pojawiały się w sztuce „Koło sprawy bożej” i w „Pięknej Zośce”.
Celina Mickiewiczowa, żona Adama Mickiewicza i Zofia Paluchowa, chłopska wojowniczka i muza krakowskiej bohemy to dwie ważne dla mnie kobiety w aktorskim doświadczeniu. Przywołują nietuzinkową historię kobiet, które chodziły po tym świecie. Nie ważne, że żyły sto lub więcej lat temu, ich historie są uniwersalne i można się z nimi utożsamić i dzisiaj. Zabrzmi to trochę mistycznie, ale wierzę, że obcuję z prawdziwą traumą, z prawdziwym smutkiem, z zaciśniętymi zębami, ze łzami wylewanymi w poduszkę, z ich prawdziwym niemym, stłumionym krzykiem.
Rola chodzi z Panią?
Chodzi w głowie, ale bez przesady. Oczywiście kiedy poszukuję, zastanawiam się, jak powinnam to zrobić. Wówczas żyje to we mnie. Oglądam filmy, słucham wywiadów, muzyki, chodzę do galerii sztuki, zaczytuję się w poezji. Zastanawiam się, gdzie te moje kobiety przysiadywały, z kim rozmawiały, gdzie uciekały. Ale staram się oddzielać teatr od życia. Po spektaklu wracam zmęczona do domu, ale nie przenoszę tych napięć z teatralnego świata. Zamykam w osobnych przestrzeniach te dwa światy.
Przed premierą bywa Pani nieznośna? Ponoć trema potrafi rozbujać?
To pytanie do mojego kochanego narzeczonego Karola… Na pewno jestem zestresowana, bo bardzo się przejmuję. Dużo płaczę. Ale taką mam naturę. Zawsze dzielę włos na trzy, szukam dziury w całym, mam pamięć do złych snów i skórę jak z papieru. Mam nadzieję, że z czasem się uodpornię, stwardnieję i może nie będę się aż tak przejmować. To są moje wewnętrzne zmagania. Mam szczerą nadzieję, że nie przenoszę tego na dom, bardzo bym nie chciała. Rozbuchana tremą aktorka to brzmi romantycznie, ale ja nie chcę taka być. Dom to przystań. I ma być w nim ciepło bez względu na premiery.
Kiedy już dostaje Pani rolę, jakie temu towarzyszą emocje?
Wielka radość. Ekscytacja i ciekawość. Początek pracy nad rolą to jak początek podróży, która nie wiadomo dokąd zaprowadzi. Dla mnie aktorstwo to możliwość ciągłego poszukiwania, odkrywania. Do każdej takiej podróży, kupuje nowy notes, zeszyt, w którym zapisuję wszystkie natchnienia i tak tworzę dzienniki moich postaci. A drogi miałam różne. Podczas bardzo wnikliwego procesu improwizacji powstała „Piękna Zośka”. Miałam też spektakle, w których tekst dostawaliśmy co jakiś czas. Taka przygoda była z Celiną Mickiewiczową czy z Hanką ze “Wspólnego pokoju”. Albo też gotowy dramat od razu – Herta z “Placu Bohaterów”, czy Laura ze “Szklanej menażerii”. Praca przy każdej roli jest inna. Zawsze podchodzę do postaci z otwartym sercem. Na pewno dużo czytam. Tak było przy spektaklu „Koło sprawy bożej” Konrada Hetela w reżyserii Radka Stępnia, kiedy poznawałam idee Towiańskiego i historię Celiny Mickiewiczowej.
Kobiety źle ocenionej przez historię.
Historię niestety przez długi czas, a zwłaszcza w czasach Mickiewiczowej pisali mężczyźni, którzy byli często admiratorami Adama Mickiewicza. Dla mnie Celina nie była wariatką, tylko kobietą zranioną do kości. Możliwe, że miała depresję poporodową, o czym nikt w tamtych czasach nie myślał, była też notorycznie zdradzana, a nawet kochanka wieszcza zamieszkała z nią pod jednym dachem. Odtrącona przez środowisko emigracyjne za swoje pochodzenie i “niedopasowanie” żyła obok mistrza, jak ten samotny kolorowy ptak. W XIX wieku w szpitalach psychiatrycznych kobiety leczono z “wariactwa” podtapianiem w zimnej wodzie. Celina niestety tego doświadczyła.
Ta rola przyniosła Pani w 2023 roku Nagrodę im. Andrzeja Nardellego za najlepszy debiut w teatrach dramatycznych przyznawaną przez sekcję krytyków Związku Artystów Scen Polskich. Wielki sukces.
Staram się nie patrzeć na takie zdarzenia w kategorii sukcesu. Oczywiście jest to jakieś potwierdzenie obranej przeze mnie drogi, mówię sobie wtedy: „Jest w porządku, Karolina. Jest w porządku”. Ale czuję się także zobowiązana, staram, się nie rozkoszować, żeby się nie rozleniwić. Aktor jest tak dobry jak jego ostatnia rola. Ale jestem także szczęśliwa, bo spełniam swoje największe dziecięce marzenie i ciągle nie mogę uwierzyć, czy teraz to już jestem tą aktorką?
W ciągu dwóch lat spadł na Panią przysłowiowy „deszcz nagród”. Zaczęło się od kilku nagród na festiwalu szkół teatralnych w Łodzi, potem też w Łodzi nagroda Gazety Wyborczej „Wiosło kultury”, Grand Prix na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu, nagroda im. Jana Świderskiego, nagroda aktorska na festiwalu Boska Komedia w Krakowie i nagrody lokalne teatralne prezydenta miasta Gdańska, marszałka województwa pomorskiego. Nie dostała Pani zawrotu głowy?
Nie. Oczywiście jestem szczęśliwa w tym momencie, kiedy dostaję nagrodę, ale nie rozpamiętuję tego, idę dalej, nie patrzę wstecz. Aktorstwo jest dla mnie służbą, staram się stawać w momencie, kiedy gram, na szczycie samej siebie, swoich możliwości. Chyba mam też inaczej ułożone priorytety i wartości. Aktorstwo to przekazywanie emocji, które pozwalają widzom poczuć wspólnotę z moimi bohaterkami. Pojawiły się kolejne role, kolejne wyzwania. Aktor powinien dawać świadectwo życia na scenie. Mam swoje przykazania, które wybrałam sobie na drogę zawodową i życiową. I ich się trzymam.
Gdy dopada Panią trema również?
Tremę mam zawsze. Cała drżę, ale ta trema jest i tak mniejsza niż adrenalina i chęć opowiedzenia historii. Stresuję się, to oczywiste, i myślę, że nawet z roku na rok coraz bardziej. Nie podglądam widowni, nie sprawdzam, kto jest w teatrze, nie nasłuchuję, jaka jest widownia. Raczej się dystansuję i znajduję takie przestrzenie w teatrze, gdzie jest daleko do widowni i ciemno. Bo przed spektaklem potrzebuję totalnej koncentracji. Słucham ewentualnie czegoś na słuchawkach, co mnie wycisza, bo nie chcę zgubić tego, z czym mam wejść na scenę. Moja gospodarka emocjonalna jest różna, muszę ją opanować. Nauczyłam się bardzo wiele od Marcina Wierzchowskiego, reżysera „Pięknej Zośki”, który też był moim profesorem w szkole teatralnej w Łodzi. Mam często przygotowaną muzykę do postaci, którą gram. Do każdego spektaklu jest ta muzyka oczywiście inna, to pozwala mi się usadowić.
Aktorką chciała Pani być od zawsze…
Tak! Zabrzmi to banalnie i przewidywalnie, ale odkąd zaczęłam składać zdania. Zawsze było mnie pełno i miałam w sobie gen kreacji i występowania. Zaczęłam w wieku trzech lat od baletu potem akrobatyka sportowa i gimnastyka artystyczna, taniec współczesny, a potem teatr amatorski-offowy i naprawdę wspominam cudownie tamten czas. Lubię teatr, który wychodzi z serca, jest robiony z pasji i miłości, a te, w których grałam jako nastolatka, taki był.
Zadebiutowała Pani w teatrze amatorskim w szkole podstawowej.
Ale do teatru sama się wysłałam. Nie realizowałam niespełnionych marzeń czy aspiracji moich rodziców ani babć i dziadków. Bardzo szybko się określiłam i wykrzyczałam światu, a potem wszystkie moje działania życiowe były temu podporządkowane. Moi rodzice nie są z artystycznego świata.
Po przygodzie akrobatycznej trafiłam szybko do zespołu tanecznego „Kornele”, znanego w Rzeszowie, który łączył akrobatykę i taniec współczesny. Znalazłam się w grupie reprezentacyjnej, jeździłam na różne mistrzostwa Polski i świata. Działałam też społecznie, bo taką miałam nieustającą potrzebę. Działałam w kole debat oxfordzkich, byłam miłośniczką historii, łaciny, języka polskiego. Byłam w samorządzie uczniowskim czy w Radzie Młodzieży Rzeszowa. W różnych miejscach było mnie pełno. Pochłaniały mnie też konkursy recytatorskie i spektakle szkolne, ale teatr był wartością ponad wszystko. Trafiłam do teatru wcale nie dziecięcego jeszcze w podstawówce. Był to teatr MDK – Młode Dzielne Kuropatwy. Dostałam się do najstarszej grupy, choć miałam niespełna trzynaście lat i grałam z dziewczynami, które miały siedemnaście/ osiemnaście lat. Myślę, że też przez to szybciej dojrzewałam, bo często zamiast swoich lektur, czytałam ich – Gombrowicza czy Witkacego. Potem pierwsze festiwale teatralne. To było piękne doświadczenie i niezwykłe miejsce, którym nasiąkałam. Nasycałam się teatrem.
Sporo tego było.
Nie miałam takiego poczucia. Inne dzieci bawiły się pod blokiem, czy grały na komputerze, a ja cały dzień spędzałam w domu kultury. Nie czułam przez to, że coś tracę czy jestem gorsza. Tam mi było dobrze, tam byłam u siebie. Stale gdzieś jeździłam, mobilizowały mnie festiwale w różnych miastach i atmosfera wokół nich. Jestem dzieckiem warsztatów w domu kultury. Miewałam po osiemnaście dodatkowych zajęć w tygodniu, ale oczywiście szkoła musiała być na pierwszym miejscu. Naprawdę lubiłam się uczyć. Więc bywało bardzo intensywnie: dużo zajęć, mało czasu. Musiałam ze wszystkim zdążyć.
Ma Pani dobrą pamięć?
Na razie tak. Dosyć szybko uczę się tekstu. To wytrenowałam, kiedy przygotowywałam się do szkoły teatralnej, przed którą trafiłam do studia aktorskiego Doroty Zięciowskiej w Krakowie. To był wspaniały czas. Klasa maturalna i “ocean wolnego czasu-Kraków, Kraków, Kraków”. Jeździłam na te zajęcia z wielką pasją. Zakochałam się w Krakowie. Pani Dorota Zięciowska obdarzyła mnie wielkim sercem, wiarą i naprawdę zdobyłam tam lekcje życia. Poznałam świetnych ludzi, którzy mieli takie samo marzenie jak ja – dostać się do upragnionej szkoły teatralnej. A potem szczęśliwie dostałam się do Szkoły Filmowej w Łodzi. Pamiętam, jakie wrażenie na mnie zrobiła Łódź, to dziwne lynchowskie miasto, to był duży przeskok między moim rodzinnym Rzeszowem, a Łodzią. Pamiętam pierwszy widok studentów biegnących z kamerami po Piotrkowskiej. Łódź była pięknym dla mnie doświadczeniem. I wtedy też otworzyło się moje serce na film, bo wcześniej o tym nie myślałam. Zawsze najważniejszy był teatr.
Teraz właśnie jeździ Pani na plan filmowy. W Teatrze Wybrzeże gra Pani w dziesięciu spektaklach.
Tak. Krążę między Gdańskiem, Warszawą i Łodzią. Nęci mnie energia planu filmowego. Atmosfera zupełnie niepodrabialna. Ale moim domem jest teatr. Naprawdę kocham teatr.
Pracuje Pani z reżyserami różnych pokoleń. Czego oczekuje Pani od reżysera?
Twórczej, partnerskiej pracy. Jako aktorka nie chcę być tylko umeblowaniem scenicznym, potrzebuję relacji z reżyserem opartej na wspólnocie działania, na wspólnocie w tworzeniu. Nie chcę być traktowana jako wypowiadaczka tekstu. Chcę być osobą twórczą, z którą partnersko można kreować kosmos.
Czego mogę Pani życzyć na następne lata?
By życie zawodowe nie toczyło się kosztem życia prywatnego. Mam nadzieję, że będę miała rodzinę i dom – nie tylko ten metafizyczny, ale fizyczne gniazdo utkane z czułości. Bym podróżowała dziko z plecakiem i zachwycała się chwilą jak dziecko. A zawodowo bym wewnętrznie nie spróchniała.
Życzę spełnienia zamierzeń i dziękuję za spotkanie.