Dyskusja o prowincji teatralnej wynika najczęściej z kompleksów i nieumiejętności zaproponowania argumentu artystycznego. Utyskiwanie na brak pieniędzy, nieobecność krytyki z Warszawy, dyskutowanie: grać o 10, czy nie, to tylko niektóre tematy zastępcze często proponowane przez zarządzających teatrami - po dyskusji o teatralnej prowincji, która odbyła się w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze, pisze Andrzej Buck w Pulsie.
W dobie globalnej wioski, dyskutowanie o prowincji jako kategorii geograficznej, rozróżniającej wartość teatrów jest po prostu niepotrzebne. Modnie jest powoływać się na Jacka Głomba. Ale przypadek Głomba to nie jest typowy przypadek teatru, który ma siedzibę w niewielkim mieście i status, jak chcą niesłusznie niektórzy krytycy i dyrektorzy, teatru prowincjonalnego. Głomb to po prostu osobowość teatralna pojawiająca się w teatrze raz na jakiś czas. On robi coś, co można określić mianem teatru autorskiego. Jego estetyki nie da się powtórzyć, bo istota tego teatru nie tkwi tylko w wykorzystywaniu przestrzeni postindustrialnej. Jan Peszek w jednym z wywiadów stwierdził: "Uważam dziś i zawsze tak uważałem, że prowincjonalizm jest problemem mentalnym a nie ilościowym". Lech Raczak, reżyser, na pytanie czy lubi prowincję odpowiedział: "W stereotypowym myśleniu Legnica czy Gniezno to miasta prowincjonalne. Jednak w dzisiejszych czasach pojęcie "tea