„Persona. Ciało Bożeny” Huberta Sulimy w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Bardzo lubię, kiedy udaje mi się zobaczyć dobry spektakl. A jeszcze bardziej lubię, kiedy udaje mi się na jakiś spektakl czekać długo i zbierać się miesiącami, a finalnie okazuje się, że to, na co czekałem, od razu może zawędrować na listę najciekawszych spektakli tego roku (lub roku 2024 – jeśli czytacie mnie z przyszłości). Od wielu lat bronię na wszystkich możliwych frontach Teatru Zagłębia w Sosnowcu przed podśmiechujkami, bo doskonale wiem jak dobry mają zespół i jak jakościowe spektakle potrafią produkować – pozwolę sobie wspomnieć nieodżałowany „Komedia. Wujaszek Wania”, który zszedł za kulisę życia za wcześnie (jak na pewno powiedziałby Calderón de la Barca, gdyby miał okazję wpaść do Sosnowca na jakiś pokaz tego spektaklu); albo równie zapomniany (niesłusznie) „Mesjasze (albo skoro nie zostało nam już nic do wierzenia, to czy wolno nam podważać coś, w co na nowo moglibyśmy uwierzyć?)”. Teatr Zagłębia kolejny raz za sprawą spektaklu „Persona. Ciało Bożeny” udowadnia, że potrafi dowieźć i nie pozwala wrzucać się w jakąś szufladę prowincjonalności.
Osoby znające już dorobek Huberta Sulimy i Jędrzeja Piaskowskiego mogą mniej więcej zarysować sobie jaki jest ogólny klimat tego przedstawienia, bo ten duet jest na tyle charakterystyczny, że oglądając ich produkcje łatwo można intuicyjnie stwierdzić, z czyim spektaklem ma się do czynienia. Całość historii będzie osadzona w ogólnym przerysowaniu i przesadzie, ale ograna przez aktorów w pełnym byciu na serio – zupełnie tak, jakby gotowali się w tym absurdzie jak żaby w gorącej wodzie i nie zauważyli, że się gotują. W takim właśnie anturażu poznajemy historię Bożeny K., zwykłej sprzątaczki w teatrze w Sosnowcu, której nagłe tajemnicze zniknięcie, a potem jeszcze bardziej tajemnicze odnalezienie, zwabiło do miasta znanego ze śliskich kocyków sławnego na całym świecie reżysera Krystiana oraz gościnną aktorkę Magdalenę, która prosto z Warszawy postanowiła nawiedzić Zagłębie. W planach był spektakl o ekstremalnym wybaczaniu oparty o historię tytułowej bohaterki i jej paniczną ucieczkę w leśne knieje.
Niestety po roku prób i nieustannego performowania sobie i improwizowania znany reżyser odwołuje premierę i ucieka zostawiając cała obsadę na lodzie. W tej właśnie sytuacji dochodzi do spotkania warszawskiej aktorki – która miała na scenie wcielić się w Bożenę –z realną Bożeną, sprzątającą scenę po próbie. Taka właśnie sytuacja jest pretekstem do poznawania historii Bożeny: tego co jej się przydarzyło w czasie jej ucieczki do lasu oraz tego, co jej się nie przydarzyło, a przydarzyć mogło, a także do czego ten eskapistyczny wybryk doprowadził ją w prywatnym życiu.
Możemy obserwować powracającego po 17 latach do domu rodzinnego brata Bożeny, który opuścił Sosnowiec w oparach pretensji i awantury ze względu na swoją orientację seksualną (problemem w sumie nie była sama orientacja ale to, że jego chłopak był z Katowic); jesteśmy świadkami utarczek kobiety z jej córką Vanessą, która zostaje totalną koniarą i wciąga się w ekstremalny hobby horsing, a jednocześnie próbuje wyjaśnić matce na czym polega „konieństwo” i dlaczego zawarła pakt z chłopakiem w końskiej masce i uprzęży BDSM, że będą dla siebie bratem i siostrą, ale w furry stylu. Cały ten pejzaż niepokojących sytuacji oraz niewypowiedzianych pretensji i złości powoli kształtuje nam poczucie zrozumienia dlaczego pewnego dnia Bożena pękła i uciekła z mieszkania do lasu niczym sosnowiecka Simona Kossak.
Ta zgoła absurdalna fabuła kieruje nas w różne strony, jeśli chodzi o interpretację; w moim odczuciu mamy tutaj kilka głównych korzeni. Pierwszym z nich i najważniejszym jest idea radykalnego wybaczania – skupiamy się tutaj na koncepcji odpuszczenia win, ale totalnego, zrozumienia że zapieczona złość rodzi jedynie kolejną złość i zżera nas wszystkich i istotnym elementem jest umiejętność odpuszczenia sobie i innym. Istotne jest także otwarcie się na doświadczenia innej perspektywy – widać to w wybornej i bolesnej niczym tajemnica różańca scenie, w której Bożena rozmawia z córką i ta prosi ją o możliwość zrobienia jej zdjęcia. Padają pytania o to gdzie matka czuje się bezpiecznie (nigdzie), jakim kolorem by była, gdyby mogła (wiesz dziecko, że nie mam ulubionego koloru) i czy mogłaby się uśmiechnąć tak, by ten uśmiech nie wyglądał na grymas bólu. W momencie, gdy Bożena pozwala sobie ubrać maskę konia i przyjąć perspektywę córki, wylewa się z niej potok bólu – nigdy nie chciała dać się kochać, bo bała się zranienia, odrzucenia i bała się złamanego serca; unikając i nie wybaczając nie dopuszczała do siebie nikogo i pozostała skulona w strachu przez całe swoje życie.
Co jednak przewrotne, gdy widzowie zaakceptują koncepcję potrzeby przebaczenia i odpuszczenia, jest ona puentowana wizją jednej z aktorek, w której Adolf Hitler spotyka się ze swoimi ofiarami i wybaczają sobie nawzajem wszystkie krzywdy. Jednocześnie śmieszne, ale ten śmiech więźnie w gardle bo tak naprawdę jest to przerażająca wizja. W moim odczuciu finałowa scena była kontrą do całego wątku, pewnym zastopowaniem – są rzeczy, których wybaczyć się nie da, ogólnie ciężko jest wybaczać i nie można zapędzić się w kozi róg z przeświadczeniem, że każda wina musi być przebaczona. Warto jednak mieć także w głowie to, że najpewniej każdy z nas nosi w sobie krzywdę nie do odpuszczenia i z tą świadomością trzeba patrzeć na świat.
Każdy ma w sobie taką bolesną zadrę, często – właśnie jak w spektaklu – powodowaną niespełnionym marzeniem, które zaczyna namnażać w nas frustrację i ostatecznie, niczym rak, powoli przejmuje nas całych i zostaje jedynie właśnie ta złość, smutek i wyalienowanie.
Drugim torem, którym podążał mój mózg, był wątek samego tworzenia spektaklu w spektaklu – gdzie okazywało się, że wielka pani aktorka z Warszawy jednak może nauczyć się czegoś od zwykłej sprzątaczki z Sosnowca i nie są to techniki mopowania podłogi, ale istotne lekcje zmieniające zupełnie perspektywę patrzenia na życie albo na przykład zrozumienie swojego bólu. Tutaj dochodzimy do konkluzji, że jest to spektakl zachęcający lub nawet zmuszający ludzi teatru do rozważenia myśli, że może warto pochylić się nad problemami bardziej przyziemnymi niż górnolotny ból umysłu i duszy i popatrzeć na to, jak realnie wygląda świat w którym tworzy się swoją sztukę (wybornie też pogrywa to z samymi spektaklami Lupy, którego szwajcarska inba nadal wisi nad całym przedstawieniem). Może pora w końcu zamiast na „Persona. Ciało Simone” spojrzeć na „Persona. Ciało Bożeny”. Może warto popatrzeć w twarz widzowi dla którego się robi teatr i spytać – z czym się borykasz, jaki jest twój prawdziwy problem.
Dodatkowo cała „Persona. Ciało Bożeny” aż błyszczy się od nawiązań (subtelnych mniej lub bardziej) do samych spektakli Lupy, które bawią do łez. Od czerwonej taśmy na scenie, przez celowo bełkotliwie opisane momenty prób do niedoszłego spektaklu (w którym Pola Negri ma spotkać wewnętrznie Apolonię Chałupiec, przebaczyć jej i się dogadać), nawet do tego, że Ryszarda Bielicka-Celińska wygląda momentami kropka w kropkę jak Halina Rasiakówna (jedna z aktorek Lupy).
Warto wspomnieć o kilku diamentach, które zobaczyłem na scenie – pierwszym z nich jest Mirosława Żak w roli tytułowej Bożeny. Dawno nie oglądałem tak piekielnie dobrze zagranej frustracji, dławionego przez lata bólu i poczucia niesprawiedliwości. Gardłowy krzyk i puste, gorejące prawdziwym zagubieniem i balansowaniem na krawędzi oczy. Znajduje też w nich nutę ciepła i spokoju, kiedy udaje jej się w końcu porozumieć z Magdą – aktorką z Warszawy. Fenomenalna rola – mógłbym wpatrywać się i słuchać jej przez plus minus wieczność.
Muszę też zaznaczyć, że obecność Tomasza Kocuja na scenie mi nie umknęła. Ogromny potencjał komediowy, ale też dramatyczny. Potrafi doskonale udawać dziadowe beblanie Lupy, ale znajduje w sobie także ogrom bólu, gdy na przykład gra brata Bożeny, który powraca na wieść o jej zniknięciu. Uważam, że powinno się mówić jeszcze głośniej o tak dobrych młodych aktorach, bo wbrew pozorom nie mamy ich aż tak wielu.
Zresztą, pomimo tego, że ta dwójka zwróciła moją uwagę, uważam, że cała obsada jest doskonała i to, z jaką dynamiką kreują swoje postacie na scenie, jest godne oklasków. Każdy z nich jest naprawdę małym diamentem i aż ciężko się od nich oderwać. Dobrze wykonana ciężka praca.
Sulima i Piaskowski zrobili genialny spektakl, który jest przepełniony emocjami, ale też jest zabawny. Jak wiadomo, cenię kiedy twórcy umieją przemycić w wesołym tonie do środka widza kadź z płynnym azotem i wlać go prosto w serce, żebym – po tym wszystkim co widziałem na scenie – czuł się źle, ale tak pozytywnie źle; tak musiało być i tak właśnie się stało. Dodatkowo nadal jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak pieczołowicie zbudowali szkatułkową konstrukcję tego przedsięwzięcia: w jednej historii mamy kolejną i osuwamy się w nich coraz bliżej dna i coraz bliżej zrozumienia tego, co realnie tkwi w bohaterach.
Chciałbym radykalnie wybaczyć temu duetowi, że zrobili tak dobry teatr, ale nie jestem w stanie. Żeby ochłonąć muszę chyba zobaczyć „Persona. Ciało Bożeny” jeszcze klika razy, aby niczym gąbka nasiąknąć tym, żeby ta cała emocja we mnie osiadła. Czy to jest spektakl roku? Nie mówię hop, ale czuję, że zobaczymy się jeszcze raz w grudniu w czasie podsumowania najlepszych przedstawień 2024. Proszę jechać do Sosnowca i oglądać – to polecenie służbowe.