"Nana" wg Emila Zoli w reż. Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Daniel Wiśniewski w Teatrze dla Wszystkich.
Dlaczego „Nana” nie była o Žižku, nie wiem – „Każdy pijak wie, że nieważne, ile wypiłeś wieczorem, ważne, jak się czujesz rano”. I to skojarzenie z Žižkiem towarzyszyło mi jeszcze w drodze do Poznania, w trakcie spektaklu i po. „Moim ideałem miłości był zawsze dyskretny romans z Lenina i Inessy Armand, miłość skrywana (…)” – może właśnie dlatego.
Albo Brecht – tytułowy cytat pochodzi jeszcze od św. Augustyna, a po Brechcie odziedziczył go… Lenin. Kolejny raz archeologia wiedzy – tak ująłby Foucault – pokazuje, że intelektualistów bardziej niż polityczne dystynkcje łączy upodobanie do nośnych sentencji. Albo tylko mi się wydaje?
Chciałem „upodobanie do metafor”, ale nie pasuje ani do Zoli, ani do „Nany” – pierwszy w historii literatury zapisał się jako pionier naturalizmu, a poznańska inscenizacja to też jakby sztuka (prawie) bez metafor. Właściwie, gdyby nie ostatnia scena – już teraz zdradzę, że najcenniejsza z całego przedstawienia – spuentowałbym, że to przedstawienie jak stół sekcyjny: widowiskowa lekcja anatomii (zarówno dla studentów I, jak i III roku lekarskiego – topografii też się „nazbiera”, na myśli mam „ekwilibrystykę” zewnętrznych narządów płciowych Roszko, wprawdzie owiniętych przezroczystą taśmą klejącą – kilkoma warstwami, na wysokości głów i barków żeby to jednego aktora). Jednak brak metafor nieźle też daje w kość. Czy to zarzut do spektaklu, czy do Zoli – nie wiem. Pewnie twórcy broniliby się chęcią zachowania oryginału – jeśli wierność konwencji może być obroną, zapewne zadziałałaby i w tym przypadku.
Dla Lenina rewolucja miała funkcję „wymierną”, czy skandal w „Nanie” miałby więcej niż „demonstratywną”? Nie blefuję – długo się zastanawiałem. Nie, żebym czuł się onieśmielony, uważam, po prostu, że ewolucja homo sapiens „uprawiać seks” i „myśleć” pozwala jednocześnie (albo z tylko krótką przerwą „pomiędzy).
Jednak marksiści seksualnością się krępowali. Pamiętam opisy kremlowskiej pruderii według Wieczorkiewicza: „damy ludu” w spódnicach za kolana, mężowie, co to za kołnierz nie wylewają, ale o intymnych sprawach rozmawiają wyłącznie w czterech ścianach (kłótnie przy świadkach Alliłujewej ze Stalinem zdarzyły się tylko kilka razy). Chciałem o tym „nawet” napisać własny tekst, bo Wieczorkiewicz opowiada również o (bi)seksualnych upodobaniach Jeżowa, wprawdzie nie językiem Zoli, ale z pewnością na „jego” tematy. „Nana” obiecuje jakąś inną rewolucję, fatalnie jednak, że nie doprecyzowuje jaką – seksualną, klasową, obie? Może moralną? Trzy? I czy to dobre czy złe, co obiecuje?
Nagości, zarówno kobiecej jak i męskiej, w spektaklu bardzo dużo. Czy zasadnie? Niestety, nie zawsze. Czasem, niestety, to epatowanie – po co przez kilkanaście minut Trawkowska leży z odkrytą piersią?, czemu Roszko rozbierana jest „zupełnie do naga” (pierwsza scena)? Jak Holoubek (prawie): czasem teatr może być „podglądaniem” – zawsze jednak powinien „po coś”. Przesunięcia granicy w „Nanie” wydają się zaś nieuprawnione, nie wzmacniają, a, tym bardziej, nie budują sensów – wyglądają na kabotyńskie „eksploatowanie” fizyczności aktorów. Tylko: po to, by sprawdzić, czy aktor „potrafi”, czy że widz „wytrzyma”?
Są jednak w „Nanie” sceny naprawdę cenne. Duet Kaleta-Szumska improwizuje postaci Kundery – on często lubi, ona o tym wie, on wie, że ona wie, a ta, z którą on lubi, wie o nich obojgu. Pogmatwane to – trochę. Na pewno jednak sceny małżeńskiego kryzysu zapisać trzeba na konto spektaklu. Bardzo dobrze gra Samelczak – aż dziw (mnie) bierze, że nie „wyłowiłem” jej z dyplomowego roku krakowskiego AST-u 2020/21 (przepraszam, pani Aleksandro) – mimiką świetnie buduje wyalienowanie, „eteryczność” postaci, także: bardzo dobrze śpiewa. Malcolm – jeśli wyznam, że urodą przypomina mi Michała Iwaszkiewicza, będę miał kłopoty? Poważnie: bardzo dobrze spisuje się na scenie, wprawdzie nie w wiodącej roli – obecność jego, choć „incydentalna”, jest znacząca. Peczyńska – last, but not least, znakomicie podkreśla klasowość moralności.
No, właśnie! A Durkheim? Skoro twórcy chcieli pozostać wierni oryginałowi, czemu, jako kontekstu, nie użyli teorii historycznie tak bliskiej Zoli? Już przecież Durkheim pisał o klasowych uwarunkowaniach moralności. A ile rozpisywał się Marks? Traktuję jako zaprzepaszczone (i nieodżałowane) szanse konceptualizacji. Co prawda, w sztuce widać rozgraniczenie na bogatych i zepsutych oraz biednych i dających się wykorzystywać (powiedzmy), nadal to mało – postać Pieczyńskiej, gdyby została rozbudowana, pokazałaby, że to „klasa społeczna”, nie „seks”, jest pojęciem strukturującym działania bohaterów. A chyba właśnie tego twórcom brakowało – pomysłu na przedstawienie.
Trawkowska nie pozwala mi rozszyfrować, czy bohaterka „lubi” to, co robi, czy może szuka zmiany – choćby naiwnie, nie emblematyzuje też żadnej większej sprawy, na pewno jest „kolażem” bardzo sugestywnych emocji – jednak bez jasnego znaku, niespójnym. Przynajmniej dla mnie. Aktorka improwizuje tragedię, markuje traumy, odgrywa stany bliskie chorobie afektywnej dwubiegunowej (epizody manii, hipomanii, depresji – z ultraszybką zmianą faz – „nawet”), ale zaledwie zgaduje sensy postaci. Rola ślizga się za improwizacją, znaczenia wychylają się z nieświadomości w ustrukturowaniu mowy: fajnie, że Lacan – mało, że Lacan. To samo o grze aktorskiej, „generalnie”: bez zarzutu, choć bez kierunku, nieosadzona w pomyśle przedstawienia. Bo go nie ma?
Za to ostatnia scena rewelacyjna – historie zapisane w ciele. Szkoda, że jako pierwsza metafora spektaklu.
***
Daniel Wiśniewski - dr nauk społecznych (Uniwersytet Śląski w Katowicach). Dotąd pracował w: Uniwersytecie Wrocławskim, im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i Zielonogórskim. Współpracownik Polskiej Akademii Nauk i Cleveland State University.