Logo
Magazyn

Pożegnanie Janusza Tartyłły – artysty przestrzeni i wyobraźni

15.07.2025, 14:43 Wersja do druku

Nie znałem go osobiście, ale znałem jego pracę. Widziałem ją, czułem i pamiętam do dziś. To wystarczy, by się pożegnać – po swojemu, w teatrze pamięci – pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.

fot. arch. gdańskiego ZASP

Nie słyszałem go nigdy na scenie – o tym, że Janusz Tartyłło był kiedyś śpiewakiem, dowiedziałem się dopiero później, już po tym, jak znałem jego nazwisko jako scenografa. I dla mnie przede wszystkim tym był: twórcą scen, w których teatr nabierał gęstości i znaczenia jeszcze zanim odezwał się pierwszy aktor.

Pierwszy raz zetknąłem się z jego pracą jeszcze w czasach studenckich w Słupsku – to był spektakl „Nowe cierpienia młodego W.” w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Pamiętam do dziś, jak z pozornie surowych, szaro-czarnych elementów wydobył świat chłopaka z NRD: ponurego, ironicznego, ale pulsującego emocjami. Nie trzeba było niczego nachalnego – Tartyłło umiał oddać duszność i groteskę rzeczywistości jednym przesunięciem ściany, jednym meblem ustawionym pod zaskakującym kątem.

Później jego nazwisko wracało regularnie, gdy sam już pracowałem w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Tam, w teatrze dramatycznym po sąsiedzku, był przez lata jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci – choć nie epatował swoim dorobkiem. Po prostu tworzył. I reżyserował. I zostawiał po sobie przestrzenie, których nie da się pomylić z niczyimi innymi.

W spektaklach takich jak „Osiem kobiet”, „Ten nieznajomy” czy „Niech no tylko zakwitną jabłonie” zawsze zachwycała mnie jego dyscyplina obrazu. Tartyłło nie był scenografem efekciarskim. Raczej – malarzem w teatrze. I to malarzem, który doskonale wiedział, gdzie przebiega granica między ilustracją a interpretacją. Jego dekoracje żyły – współtworzyły dramaturgię, a nie ją zagłuszały. Potrafił posłużyć się znakiem graficznym, detalem lub kolorystyczną dominantą tak, by zamienić prostą scenę w metaforę. W „Wielkiej tajemnicy” był to motyw powtarzającego się światła, w „Księżniczce na opak wywróconej” – zabawa złudzeniem i płaszczyzną. Tartyłło rozumiał, że scenografia to język – nie tło.

Często się mówi, że był artystą wszechstronnym – i rzeczywiście: był też malarzem, reżyserem, dramaturgiem, dyrektorem teatru, prowadził własną scenę offową. Ale ta jego wielość brała się, mam wrażenie, z jednego źródła: głębokiego przekonania, że sztuka ma sens tylko wtedy, gdy rozmawia z rzeczywistością. Zawsze coś opowiadał – obrazem, ruchem, barwą.

Może właśnie dlatego nawet jego bardziej klasyczne dekoracje miały w sobie rodzaj tajemnicy – tego, co między rekwizytami, między liniami, między ścianami. Przestrzenie jego scenografii miały własny oddech, i dziś – kiedy odszedł – mam poczucie, że ten oddech pozostanie. Bo teatr Tartyłły był nie tylko technicznie sprawny – był przede wszystkim teatrem wyobrażonym: zbudowanym z pamięci, historii i intuicji miejsca.

W ostatnich latach był bardziej obecny w galeriach niż na scenach – a jednak wciąż pozostawał człowiekiem teatru. Wystawy w Gdańsku, te jubileuszowe, nie były tylko pokazem dorobku. Były czymś więcej – próbą podsumowania całego świata widzianego przez pryzmat scenicznego spojrzenia. Bo Tartyłło, jak rzadko kto, patrzył na rzeczywistość tak, jak patrzy się z zapadni: widząc wszystko od dołu, ale z głębią.

Nie wiem, czy powiedział swoje ostatnie słowo. Twierdził, że nie – i może rzeczywiście nie powiedział. Bo jeśli sztuka scenograficzna polega na budowaniu przestrzeni, która zostaje z widzem dłużej niż sama sztuka – to Janusz Tartyłło będzie mówił jeszcze bardzo długo. Wystarczy zamknąć oczy i wrócić myślami do którejkolwiek z jego scen. One ciągle tu są. Tak jak on.

Autor:

Wiesław Kowalski

Data publikacji oryginału:

15.07.2025

Sprawdź także