„Medea” Luigiego Cherubiniego w reż. Simona Stone'a w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Długo w Warszawie czekaliśmy na ten tytuł. Dobrych kilkanaście lat temu planowano wystawienie w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, nie doszło jednak do niego. Obecnie prezentowana inscenizacja, choć swoje pierwsze wykonie miała na Festiwalu w Salzburgu w roku 2019, to dopiero po pięciu latach trafia do zacnego Teatru Wielkiego. Oczywiście powodów jest wiele. Najważniejszy to czas pandemii i inne zobowiązania produkcyjne. Ale Medea – bo o niej mowa – Luigiego Cherubiniego wreszcie zawitała do stolicy. I dużo o niej pisano przed premierą prześcigając się w komplementach, ale i zarzutach wobec interpretacji twórczej. I można powiedzieć jasno: „Z dużej chmury mały deszcz”. Otrzymaliśmy produkt iście teatralny wsparty muzycznym tłem, ułożony wedle koncepcji reżysera, poszatkowany, przetworzony i uwspółcześniony. Ale czy coś z tego wynika? Na pewno myśl artystyczna, pewna propozycja, ale daleko jej do ideału. To spotkanie z operą, która przypomina slajdy puszczane w dawnych czasach na ścianie, gdy można było podziwiać doświadczenia podróżnicze grupy pokazujących własne, zarejestrowane krajobrazowe wspomnienia. I właśnie strona wizualna wygrywa z koncepcją ideową, budując cykl scenograficznych, nie można powiedzieć, że nieatrakcyjnych obrazów. Ale to wszystko już było. Może w innym opakowaniu, ale miało miejsce. To, co obecnie oglądałem, przypominało zjawiskowe tła, choć niesprowadzone do naszej rzeczywistości, w Damie Pikowej Piotra Czajkowskiego w reżyserii Marka Weissa. Było to dawno, dawno temu. Ale pod oczami pozostały zjawiskowe wizje Wiesława Olko – jedna trzepocząca flaga, tło Newskiego Prospektu czy symboliczne zarysowanie pokoi Hrabiny. Reżyser Medei – Simon Stone stosuje podobną taktykę. Tworzy cykle niesamowitych obrazów, pięknych dla oka, ale w przeciwieństwie do pracy Weissa pustych, gdyż wygrywa właśnie strona wizualna, prosty efekt. Stone to gwiazda teatralnej sceny. Choć urodzony w Szwajcarii, spędził życie w Australii, a jedno traumatyczne zdarzenie z młodości pokutuje w nim i odzwierciedla się w kolejnych pracach. Gdy miał dwanaście lat na jego oczach umarł na atak serca ojciec. Trauma owego doświadczenia pozostała w nim i on sam nie kryje się, że wpływa to na wybór tematów i prac. Jest w tym epizodzie, jakże straszliwym i bolesnym, ból nie tyle doświadczenia, co poszukiwania cierpienia i niespełnienia w kolejnych pracach. Medea podąża tym śladem. Jest spektaklem olśniewających scen, ale również, choć niepogłębionego, dramatu jednostki. Utrata, nieoczekiwane odejście bliskiego, skutkuje następstwem tragicznych zdarzeń. Teatr Stone’a jest niesłychanie obyczajowy, wpleciony w pewną stylistykę, ale korespondujący z tym co obok. To próba skonstruowania komunikatywnej opowieści, atrakcyjnej dla obecnego, współczesnego widza. Tylko w tym koncepcie ulatuje gdzieś magia, a nadmiar środków zabija oś zdarzeń i nie pogłębia motywów działań jednostek. To refleksy, pocztówki, trochę jak napisy graffiti, ale bez duszy i serca.
Logika przedstawienia jest zachwiana. Zwróćmy uwagę na proste niekonsekwencje. Ktoś zada pytanie gdzie toczy się akcja? Odpowiedź nie jest prosta. Projekcja z życia Jazona i Medei ukazuje nam Warszawę, świadczą o tym sekwencje choćby z placu Teatralnego. Natomiast teksty z offu, wiadomości telefoniczne tytułowej bohaterki do byłego męża, wypowiadane są po francusku. Lotnisko, do którego przybywa Medea, ma polskie odniesienia, a transmisja w kanale telewizyjnym, który ogląda Neris jest już z angielskimi podpisami. I jeszcze jeden motyw, który można dorzucić do owego melanżu miejsc – to przystanek komunikacji miejskiej, który nijak ma się do naszej rzeczywistości. Ten chaos myślowy owszem można interpretować jako ukazanie uniwersalnej opowieści, która może mieć miejsce w każdym miejscu, ale stoi to w sprzeczności z jasnym osadzeniem akcji siedliska migracji bohaterki. Przesiaduje ona w kafejce internetowej w Tbilisi, o czym świadczą plakaty umieszczone na ścianach. I buduje się totalna niekonsekwencja. Co jeszcze zastanawiające, że dwa pierwsze akty przebiegają sprawnie, a ostatni który winien być spektakularnym rozstaniem ze światem, wygląda blado, statycznie i nijako. Stacja benzynowa i polewanie samochodu w celu samozagłady może i jest uderzające, ale efekt finalny jest jak wystrzał z kapiszona. Huk i nic.
Całość wystawienia jest odmienna od oryginału operowego. Inscenizator przekłada sceny, zmienia kolejność. Buduje się niekoniecznie zwięzła, ale nie można odmówić jasno skonstruowana, opowieść w formie pięknych pejzażowych sekwencji. Pauzy to projekcje oraz dopisane refleksje samotności Medei. Stone za punkt główny przedstawienia obiera los jednostki – kobiety zdradzonej i upokorzonej, ale kochającej do końca i walczącej o prawo do uczucia. Historia zdrady ma swoje następstwa – wygnanie, powrót, morderstwo i zatracenie się we własnej traumie i szaleństwie miłości. Zabójstwo własnych dzieci i samobójstwo jest wybawieniem ze świata, który pozbawił ją ludzkiego odruchu, zgwałcił tożsamość, postawił w sytuacji krytycznej. Owe narastanie emocjonalne jest istotnym punktem, bowiem ukazuje szaleństwo Medei, jej przemianę, pola traumy oraz następstwa, które popychają ją do zbrodni. Rozegrane w świecie luksusu widowisko skupione jest na głównych interlokutorach, ale ważnym elementem jest również chór. Operowanie masą artystów to nie najlepsza praca reżyserska. Wielokrotnie rozbici wykonawcy na różne grupy i zadania aktorskie nie są w stanie skupić swojej uwagi, a co gorsza śpiew jest nierówny i wielokrotnie rozjechany. W swoim teatrze inscenizacji australijski twórca odwołuje się do konkretnego widza – mieszczańskiej publiczności. Stosuje proste zabiegi, aby było kontrowersyjnie i nieoczywiście: sceny z tańcami na róże, męski striptizer, a jakże ma być komunikatywnie i dosadnie. I tego nie można odmówić. Strona estetyczna dopracowana jest w każdym calu, powierzchowność opowieści również, gorzej z głębią mitu i konsekwencją narracji, gdyż tu sypie się teatr z każdej strony. I mamy pułapkę widowiska – co jest istotne dla jego przekazu, a może warto poprzestać na prostym komunikacie i nie drążyć trzeciego dna w owej historii? W tej krótkiej recenzji nie sposób odpowiedzieć na to pytanie, ale jest to istotne z punktu widzenia myślenia o operze przyszłości.
Niekwestionowaną zwyciężczynią spektaklu pozostanie wykonawczyni tytułowej partii Izabela Matuła. Sopranistka obdarzona dojrzałym głosem nie tylko stworzyła wokalny popis, ale w pełni poddała się reżyserskiej ręce ukazując zmianę, przemianę kobiecej natury. Świetnie z nią współgra Elżbieta Wróblewska jako powiernica i przyjaciółka Neris. Obsadzenie wybitnego polskiego basa Rafała Siwka w partii Kreona jest sporym nieporozumieniem. Po pierwsze, nie posiada jego partia spektakularnych arii, aby było niezbędne angażowanie tej klasy śpiewaka, po drugie, jest on tylko tłem dla zdarzeń, drobnym epizodem obecności. Największe rozczarowanie to Jazon urodzonego na Teneryfie Airama Hernandeza, którego cieniutki głosik brzmiał jak sroki wołanie o pomoc w chorobie z pustego gniazda. Dopełnieniem jest rozedrgany chór i świetnie przygotowana orkiestra pod kierunkiem Patricka Fournilliera.
Dziwna to premiera w Operze Narodowej. Niby piękny wizualnie spektakl, z opowieścią o zatraceniu kobiety, ale wszystko jest jakieś niedopracowane, niedomknięte, niepoukładane. Więcej znaków zapytania niż jasnych odpowiedzi. Nie wszystko co w Salzburgu jest pokazywane od razu jest szlachetnym kamieniem. Przykład pracy Stone’a to potwierdza, a z własnego kalendarza wspomnień również mogę przytoczyć kilka rozczarowujących zdarzeń. Aby było ich mniej, bo opera to też myśli, a nie tylko nawet zachwycające obrazy.